logo
logo

Zdjęcie: Robert Sobkowicz/ Nasz Dziennik

Batalia o Biały Dom wciąż trwa

Poniedziałek, 22 lipca 2024 (14:13)

Rozmowa z prof. dr. hab. Mieczysławem Rybą, historykiem, członkiem Kolegium IPN, wykładowcą KUL i AKSiM

 

Prezydent Joe Biden zrezygnował z ubiegania się o reelekcję, i to na niespełna miesiąc przed konwencją demokratów, która ma wyłonić kandydata na urząd prezydenta. Czy zwlekając ze swoją rezygnacją, Biden nie postawił w trudnej sytuacji swojej partii oraz kandydata, który go zastąpi w wyścigu o Biały Dom?

– Sytuacja Partii Demokratycznej w tym momencie jest bardzo trudna. Dlatego tym bardziej niezrozumiała jest zwłoka Joe Bidena z decyzją o rezygnacji z ponownego ubiegania się o urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych. Przecież od dawna było wiadomo, że jego stan zdrowia, kondycja zarówno fizyczna, jak i psychiczna pozostawiają wiele do życzenia. Ujawniła to zwłaszcza czerwcowa debata telewizyjna Trump – Biden, która odbyła się w Atlancie, czy niedawny szczyt NATO w Waszyngtonie, kiedy Biden mylił Zełenskiego z Putinem. Dlatego odwlekanie z decyzją o rezygnacji jest spóźnione łącznie z tym, że wskazuje on na Kamalę Harris, którą mało kto akceptuje, w którą mało kto wierzy. Chyba najlepiej ilustrują to memy, wskazując nieco prześmiewczo, że jest to połączenie z naszego politycznego podwórka Klaudii Jachiry czy Marty Wcisło. I trzeba powiedzieć, że rzeczywiście tak to wygląda w sensie wizerunkowym oraz intelektualnym. Fakt faktem to jest tragedia zarówno w sensie wizerunkowym i intelektualnym, także jeśli chodzi o kompetencje, decyzyjność, sposób bycia itd., co będzie widać bardzo wyraźnie, kiedy Kamala Harris wejdzie w kampanię. Stwierdzono, i bardzo słusznie, że Joe Biden nie ma żadnych szans w starciu z Donaldem Trumpem, że przegra wybory na sto procent, więc lepiej żeby się usunął w cień. Natomiast układ, który jest koło niego, wciąż chce mieć wpływ na wiele zdarzeń. Te ośrodki decyzyjne są przyzwyczajone, że Joe Biden tylko pozornie sprawuje władzę, że tylko jest twarzą, figurantem, bo zważywszy na to, co powiedziałem wcześniej – człowiek stary, schorowany miałby problemy, żeby realnie rządzić. W tym sensie Kamala Harris jest pomysłem, projektem, żeby przedłużyć ten sam model rządzenia, czyli za pośrednictwem osoby, która – bez urazy – nie ma odpowiedniego rozeznania.           

Myślę, że dobrze wyraził to syn Donalda Trumpa, który stwierdził, że Kamala Harris to ta sama twarz Partii Demokratycznej, którą reprezentował Joe Biden, z tym że jeszcze bardziej liberalna i ciąży na niej problem migracyjny, za który odpowiadała osobiście, a którego nie rozwiązała, na którym całkowicie poległa…

– Cztery lata na urzędzie wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych obnażyły Kamalę Harris, która poległa właściwie na wszystkich odcinkach. To polityk, która reprezentuje feminizm, i to wojujący, do tego radykalizm aborcyjny i właściwie więcej nic tam nie ma. Celowo wymieniłem osoby z naszego politycznego podwórka, żeby lepiej zrozumieć, z kim mamy do czynienia. Tymczasem Stany Zjednoczone to poważny, ogromny kraj, to mocarstwo światowe, mocarstwo atomowe i na czele tegoż mocarstwa, lidera wolnego świata, ma stanąć osoba zupełnie niedoświadczona, bez charyzmy, także bez kompetencji. Joe Biden, jeśli byłby młodszy, zdrowszy, to polityk obyty w świecie, orientujący się doskonale w sytuacji międzynarodowej, rozumiejący wiele spraw, a do tego obdarzony dużym autorytetem. Natomiast w porównaniu z Joe Bidenem Kamala Harris brzmi dosłownie śmiesznie. Stery amerykańskiego państwa to nie kabaret – zwłaszcza że na świecie zaognionych jest kilka konfliktów, punktów zapalnych. Mamy regularną wojnę na Ukrainie, która potrzebuje wsparcia w każdym wymiarze, więc kto w tej niełatwej sytuacji miałby to wszystko poprowadzić?

Minione cztery lata pokazały , że Kamala Harris nie sprawdziła się na stanowisku wiceprezydenta, a to przecież o niej mówiono na początku, że będzie następcą Joe Bidena, a być może zastąpi go nawet w trakcie kadencji…

– Ewa Kopacz też zastąpiła za sterami rządu udającego się do Brukseli na stanowisko szefa Rady Europejskiej Donalda Tuska i wiemy, czym się to skończyło. I to jest dokładnie ta sama sytuacja. Z pewnością Kamala Harris zawiodła pokładane w niej nadzieje. Warto natomiast się zastanowić, do czego takie bezrefleksyjne dobieranie kandydatów na ważne z punktu widzenia państwa urzędy może doprowadzić. To też nie wygląda poważnie jeśli mocarstwo światowe, jakim bezsprzecznie są Stany Zjednoczone, jeśli państwo – lider wolnego świata, jest rządzone przez słabych przywódców. Wiadomo też, że takie mocarstwo opiera się również na wizerunku. To, że Stanom Zjednoczonym pewne kraje się podporządkowują, wchodzą w pewien układ, to wszystko jest pochodną poszanowania Ameryki, a w innych relacjach się jej boją czują respekt, obawiają się reakcji, jej siły. W innym wypadku – jeśli tego respektu nie ma, to kończy się tak, jak widzimy na Ukrainie. Putin nie bał się słabego Joe Bidena, który na początku swojej prezydentury się skompromitował wycofaniem wojsk amerykańskich z Afganistanu. Co więcej, zgodził się również na dokończenie projektu rosyjsko-niemieckiego Nord Stream, czym rozzuchwalił Putina, który napadł na Ukrainę, rozpoczynając długotrwałą wojnę, z którą Ukraina i świat się wciąż boryka. Biorąc to pod uwagę, strach pomyśleć, co mogłoby się wydarzyć, gdyby to Kamala Harris została nowym prezydentem Stanów Zjednoczonych.    

Dotyczy to także polityki zagranicznej i relacji z Unią Europejską, Rosją oraz Chinami. Tymczasem polityka zagraniczna zdaje się nie jest najmocniejszą stroną Kamali Harris?

– Tych mocnych stron – poza skrajną ideologią – jest tam bardzo niewiele, albo nie ma wcale. Natomiast Unia Europejska zapewne biłaby brawo, bo przecież szefowa Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen poziomem nie wiele odbiega od Kamali Harris – może z tym wyjątkiem, że nie manifestuje aż tak wyraźnie swojej infantylności jak jej amerykańska koleżanka. Tak czy inaczej nie wiem, czy dobrym rozwiązaniem dla świata byłoby, gdyby w Europie i Stanach Zjednoczonych rządziły panie tak podobne ideologicznie do siebie, a niekoniecznie z niezbędnymi kompetencjami przywódców.

Przechodząc na grunt amerykański, to kto – Pana zdaniem – ma dzisiaj więcej problemów: demokraci, którzy będą musieli się jakoś wytłumaczyć wyborcom ze zmiany kandydata, i to na ostatniej wyborczej prostej, czy może republikanie i Donald Trump, którego wygrana z Joe Bidenem do wczoraj była niemal pewna, a teraz trzeba będzie zmienić narrację i dostosować ją do nowego przeciwnika?

– Bezwzględnie Partia Demokratyczna ma teraz większy problem – większy niż z Joe Bidenem. Muszą sami się uporać z wewnętrznymi tarciami, bo słyszymy, że nie wszyscy są zgodni co do kandydatury Kamali Harris. Będą więc tracić czas na spory, a potem, zakładając, że nie będzie to Kamala Harris, trzeba będzie wypromować nowego kandydata. Czas tymczasem jest krótki, a państwo duże i problemy ogromne. To nie jest Polska i Platforma, gdzie jak Małgorzata Kidawa-Błońska – „prawdziwa prezydent” – szorowała po dnie sondaży, to się ją wymieniło na Rafała Trzaskowskiego, który był jednak postacią znaną Polakom z „Czajki” czy innych ideologicznych działań, nie był postacią anonimową. Natomiast Stany Zjednoczone są ogromne chociażby pod względem powierzchni, ludności itd., więc i skala problemów jest znacznie większa. Jeśli byłaby to Kamala Harris, to środki zgromadzone na kampanię przechodzą z Joe Bidena niejako z automatu, natomiast ewentualny nowy kandydat będzie musiał zgromadzić na kampanię nowe środki. Kampania w Stanach Zjednoczonych jest niezmiernie droga, a na to, żeby zebrać fundusze, też potrzeba czasu. To są logistyczne sprawy, ale bardzo ważne.

Donald Trump ma to wszystko za sobą?

– Co więcej, po nieudanym zamachu na swoje życie jawi się jako silny przywódca, ma świetny wizerunek. I nawet jeśli media w związku z kampanią antytrumpowską usiłują go zniszczyć, to on staje się coraz silniejszy, co więcej – w przekonaniu wielu jest mężem stanu. Po drugiej stronie stoi Kamala Harris, która jest amerykańską Klaudią Jachirą. Można więc wziąć ją jako kandydata, licząc na twardy, zdyscyplinowany elektorat, ale to za mało, żeby wygrać wybory prezydenckie.

Wydaje się, że nawet w szeregach Partii Demokratycznej istnieje podział, bo o ile Barack Obama popiera rezygnację Joe Bidena, którego nazwał jednym z najważniejszych polityków w Stanach Zjednoczonych, ale kandydaturą Kamali Harris już nie jest zachwycony. Z kolei Hillary i Bill Clintonowie popierają Kamalę Harris. Rozbieżności w jej postrzeganiu więc istnieją w łonie demokratów?

– Proszę pamiętać, że to jest Ameryka, że oprócz kwestii wizerunkowych, wygrania bądź porażki wyborczej, ogromną rolę odgrywają tam bardzo mocne grupy interesów, i to wewnątrz partii. Stany Zjednoczone, to od lat dwie partie: republikanie i demokraci, które skupiają bardzo dużo członków. Ponadto grupy interesów, które stały za Joe Bidenem, stoją też za Kamalą Harris, którą popierają. Wiedzą dobrze, że jej wygrana oznacza przedłużenie rządów, a co za tym idzie – gigantyczne wpływy w kraju itd. Tak więc Kamala Harris może nie bardzo nadaje się do polityki – zwłaszcza tej najwyższych lotów, ale z kolei jest łatwa do sterowania przez grupy interesów i wpływów. Natomiast ludzie niekoniecznie zaangażowani w grupy interesów po prostu chcieliby przede wszystkim wygrać te wybory, ale wiedzą, że w tym układzie szanse są niewielkie.

W tym momencie, kto dzisiaj jest bliżej Białego Domu: Kamala Harris czy Donald Trump?

– Do listopadowych wyborów pozostało jeszcze trochę czasu, ale w tej chwili bliżej prezydentury zdecydowanie jest kandydat republikanów Donald Trump.

           Dziękuję za rozmowę.

   

Mariusz Kamieniecki

NaszDziennik.pl