W Estonii są już pierwsi brytyjscy żołnierze z 5. batalionu piechoty The Rifles. Władimir Putin chyba nie tryska radością z tego powodu?
– Rozmieszczenie kolejnych wojsk NATO, tym razem w Estonii, pokazuje, że ustalenia szczytu Sojuszu Północnoatlantyckiego w Warszawie są realizowane i są sukcesem także Polski. Mimo wielu informacji wietrzących klapę szczytu mamy silne jednostki sojusznicze Amerykanów w Polsce, mamy jednostki w krajach nadbałtyckich, a co za tym idzie flanka wschodnia zajmuje właściwe miejsce w Sojuszu Północnoatlantyckim. Natomiast to, że Putinowi może to się nie podobać, to można się było tego spodziewać. Putin rozumie tylko język siły i działań. Do niego noty protestacyjne, manifestacje niezadowolenia czy inne działania o charakterze dyplomatycznym zupełnie nie przemawiają. Stąd najwyższa pora była, aby przejść do konkretów. I te konkrety są w postaci obecności wojsk sojuszniczych na wschodniej flance NATO.
Związki taktyczne, które przesuwają się bezpośrednio pod rosyjską granicę, mają znaczenie militarne?
– Jeśli chodzi o siłę bojową, to związki taktyczne mają bardziej znaczenie symboliczne. Na szczęście nie jest to już mikro symbol, jak to miało miejsce wcześniej, gdzie tu i ówdzie pojawił się pluton. W tym wypadku są to już związki operacyjne, które są zdolne prowadzić działania w dużo większym wymiarze niż do tej pory. Tu chodzi przede wszystkim o zademonstrowanie solidarności Sojuszu i tego, że ustalenia szczytu w Warszawie są w praktyce realizowane, a obecność tych jednostek, sił taktycznych pokazuje, że NATO buduje swoją potęgę militarną, swoje zdolności bojowe w myśl artykułu 3 Traktatu Północnoatlantyckiego. Jeżeli NATO jest w stanie sprawnie w krótkim czasie przerzucić ze Stanów Zjednoczonych ciężką brygadę i tu, na miejscu, przygotować ją do działań, jeśli żołnierze zapoznają się z potencjalnym teatrem działań wojennych, to przy konsekwentnej polityce na wypadek zagrożenia Sojusz będzie w stanie przerzucić dużo większe zgrupowania. Oby takiej konieczności nie było.
Są też opinie, że bataliony wojsk NATO, które pojawiają się przy granicy z Rosją, są natychmiast namierzane i wystarczy jedna salwa rosyjskich rakiet taktycznych, żeby zmieść je z powierzchni ziemi…
– Różne rzeczy można sobie opowiadać. Po pierwsze, bataliony wojsk NATO są to jednostki wysokomanewrowe i wcale nie są to jednostki stacjonarne, a co za tym idzie wrażliwe na uderzenia. Po drugie, są to jednostki wyposażone w odpowiednie systemy obronne. Już wcześniej, kiedy te jednostki miały się pojawić na terytorium Polski, zwracałem uwagę, że nie będzie to tylko sama brygada, bo Amerykanie ściągają też elementy wywiadowcze, rozpoznawcze czy zabezpieczenie powietrzne. Zanim te systemy zareagują, to z drugiej strony, ze strony Rosji odpowiednie systemy ostrzegania też zostaną uruchomione. Natomiast jeśli tego typu głosy, o których pan redaktor wspomniał, się pojawiają, to ja je odbieram bardziej jako element wojny propagandowej, informacyjnej, które rosyjskie trolle internetowe prowadzą po to, żeby pomniejszyć wagę tego, co się dzieje. W konsekwencji ma to doprowadzić do umniejszenia, a nawet rozbicia myślenia pronatowskiego czy nawet myślenia kategoriami własnego bezpieczeństwa. Krótko rzecz ujmując, ma to stworzyć wrażenie, że choćby nie wiem co się zrobiło, to i tak w zetknięciu z potęgą Rosji będzie to za mało, a w związku z tym może dać sobie spokój. To błędne myślenie.
W Estonii żołnierze Wielkiej Brytanii, w Polsce – Amerykanie, na Litwie – Niemcy, a na Łotwie – żołnierze z Kanady.
– Wraz z rozmieszczeniem wojsk państw ramowych NATO mamy podział odpowiedzialności z wyznaczeniem partnerów do współdziałania. To pokazuje, że potencjał rosyjski – jaki by on nie był – w zderzeniu z solidarnością Sojuszu Północnoatlantyckiego nie stanowi aż tak dużej wartości. Jeśli się uwzględni jeszcze chociażby ten fakt, że Rosja ma zdecydowanie większe terytorium do obrony niż tylko flanka wschodnia, to pokazuje, że działania podejmowane przez NATO są skuteczne. W tej sytuacji prężenie muskułów w relacjach z Sojuszem nie bardzo Putinowi się opłaca, a z całą pewnością nie będzie tak efektywne, jakby sobie tego życzył.
Jakie wojska mogą zostać użyte w ramach ewentualnego konfliktu zbrojnego: wojska lądowe czy może wojska rakietowe?
– Scenariuszy potencjalnego konfliktu zbrojnego może być bardzo dużo. Jednak patrząc na to, w jaki sposób dzisiaj są prowadzone działania, to jednak w pierwszej kolejności stawiałbym na użycie wojsk specjalnych. W mojej ocenie, potencjalny, najbardziej prawdopodobny scenariusz to byłyby działania o charakterze dywersyjnym połączone z wojną informacyjną, a jednocześnie dążące do wykorzystania elementów niezadowolenia. Wszystko po to, żeby potęgować chaos na terenie przeciwnika. Przypomnę, że taki scenariusz miał już miejsce na Krymie, w Donbasie i tam się sprawdził. Stąd w przypadku ewentualnego zagrożenia i działań wojennych nie liczyłbym na genialną strategię Putina, a właśnie na taki kierunek działań. Oczywiście na późniejszych etapach te działania mogłyby przybrać – podobnie jak w Donbasie – większą skalę. Wówczas – taką mam nadzieję – przez NATO zostałyby podjęte działania mające na celu jeszcze bardziej niż dotychczas wzmocnienie wschodniej flanki Sojuszu.
Czy zgodzi się Pan z opinią, że celem Rosji nie jest mimo wszystko zaatakowanie Europy, ale bardziej gra na wyparcie Stanów Zjednoczonych ze Starego Kontynentu, który Moskwa uważa za swoją strefę wpływów?
– Rosja przez cały czas prowadzi politykę nie tylko psucia relacji transatlantyckich, ale przede wszystkim politykę nastawioną na rozbijanie relacji wewnątrz europejskich. I w sytuacji, kiedy państwa europejskie nie byłyby solidarne, nie stanowiłyby zwartej całości, to siłą rzeczy byłyby bardziej podatne na rozgrywanie przez Moskwę, która tylko czeka na taką okazję. Niestety po Szczycie NATO mieliśmy do czynienia z puczem w Turcji, a tego typu działania z całą pewnością są na rękę Rosji. Tym bardziej w obliczu takich wydarzeń jak Brexit czy wydarzenia w Ankarze, wszelkie animozje czy wręcz konflikty, jakie obserwujemy wewnątrz Unii Europejskiej, są niepotrzebne i niebezpieczne. W kwestiach bezpieczeństwa musimy mówić jednym głosem.
Czy to oznacza, że nie możemy spać spokojnie?
– Stara łacińska maksyma mówi: Jeśli chcesz pokoju, szykuj się do wojny. Stąd działania, jakie zostały podjęte, związane z budową kolejnej podpory polskiej obronności – czyli nie tylko siły powietrzne, wojska lądowe, marynarka wojenna, ale także obrona terytorialna, są elementami, które w XXI wieku są właściwym kierunkiem działania. Wojska Obrony Terytorialnej są tym elementem, który ma budować siłę i morale polskiego społeczeństwa, a jednocześnie są zdolne do reagowania na potencjalne działania o charakterze dywersyjnym, które mogłyby być prowadzone w tzw. szarej strefie przed otwartym konfliktem zbrojnym.
Dowodzenie wojskiem to bardzo skomplikowane działanie. Jak na stan naszego bezpieczeństwa wpływa wymiana kadr dowódczych?
– Z całą pewnością wymiana kadr dowódczych – tym bardziej dokonywana w tak szybkim tempie – wpływa źle na stan bezpieczeństwa Polski. Mówię to otwartym tekstem, bo z wojska odchodzi wielu dowódców. Po katastrofie samolotu CASA w 2008 r. straciliśmy wielu dowódców, jeszcze więcej po katastrofie smoleńskiej w 2010 r. Gen. Franciszek Gągor, szef Sztabu Generalnego Wojska Polskiego, gen. Włodzimierz Potasiński, dowódca Wojsk Specjalnych, gen. Bronisław Kwiatkowski, dowódca operacyjny Sił Zbrojnych, którzy zginęli 10 kwietnia 2010 r. pod Smoleńskiem, to byli ludzie wychowani w nowej rzeczywistości, którzy mogli z powodzeniem zajmować kluczowe stanowiska w NATO. Teraz niestety mamy falę odejść i o ile można zrozumieć, że planuje się zmiany na określonych stanowiskach, to niepokoi fakt, że odchodzący wpadają w czarną dziurę, w nicość, a nie są przedstawiani jako np. kandydaci do zajmowania stanowisk w Kwaterze Głównej NATO. W mojej ocenie, jest to marnotrawienie ludzkiego kapitału. Generałowie Mieczysław Gocuł czy Marek Tomaszycki mają świetne kontakty i mogliby wiele dobrego zdziałać dla Polski w ramach Sojuszu Północnoatlantyckiego. Dodatkowo niepotrzebnie są im przyklejane łaty, że zaczynali służbę w Ludowym Wojsku Polski. I co z tego…? Ja też tak zaczynałem służbę wojskową w LWP. Byliśmy wówczas podporucznikami i 24 godziny na dobę, siedem dni w tygodniu, to były okopy, bunkry, ćwiczenia, manewry, które wiązały się tylko i wyłącznie z kształtowaniem czy budowaniem rzemiosła wojskowego, a nie działaniem w sferze ideologicznej. I teraz ci ludzie, po 10 latach kształcenia na polskich i zachodnich uczelniach, po okresie zdobywania doświadczeń już w armii „niemalowanej”, ale bogaci w doświadczenia z Iraku czy Afganistanu nagle odchodzą. W ich miejsce awansują ludzie też doświadczeni, którzy oczywiście będą potrzebni naszej armii, ale wszystko w swoim czasie. Tak czy inaczej wojsko się wykrwawia, powstaje wyrwa pokoleniowa, która w obliczu wydarzeń za naszą wschodnią granicą nie jest niczym dobrym. Jeśli do tego dodamy sprawę Bartłomieja Misiewicza, który mając średnie wykształcenie, jest oceniany jako bardziej inteligentny niż wojskowi, którzy przez wiele lat się kształcili i zdobywali doświadczenia bojowe na misjach w Iraku czy Afganistanie, to musi się odbić negatywnie na wizerunku polskiej armii.