Mistrzostwa Europy dla Biało-Czerwonych przez długie lata stanowiły barierę nie do przejścia. Zdobywali medale mistrzostw świata, jednak na tę imprezę dostać się nie potrafili. Tak było nawet w czasach, gdy narodową drużynę prowadził legendarny Kazimierz Górski, mający pod opieką najbardziej fantastyczną generację piłkarzy w historii, zdobywających medale mistrzostw świata i igrzysk olimpijskich. Wszystko zmieniło się dopiero wtedy, gdy reprezentację Polski objął Leo Beenhakker. Piłkarze Holendrowi uwierzyli, ten wydobył z nich wszystko, co mieli najlepszego, i nasi w efektownym stylu awansowali na Euro 2008.
Balonik napompowany i... bum
Przed tym turniejem balonik oczekiwań został mocno napompowany, liczyliśmy, że Polacy zdołają ugrać coś więcej, niż samo tylko wyjście z grupy. A w niej zmierzyli się z Niemcami, Chorwacją i Austrią. Niestety, na miejscu okazało się, że „magia” Beenhakkera przestała działać, Holender zaczął zajmować się pouczaniem i mędrkowaniem, a zespół, jako całość, przestał funkcjonować. 0:2 z Niemcami, 1:1 z Austrią i wreszcie 0:1 z Chorwacją – po tych trzech meczach nasi ze zwieszonymi głowami wrócili do kraju. Z mistrzostw zapamiętaliśmy bramkę (ze spalonego!) Rogera Guerreiro i przede wszystkim nagonkę na Howarda Webba. Histeryczne nastroje udzieliły się m.in. Donaldowi Tuskowi, który komentując mecz z Austriakami i decyzję angielskiego sędziego o przyznaniu gospodarzom rzutu karnego, wypalił, że... chciał go zabić, co odbiło się szerokim echem w całej Europie. Dopiero z czasem większość komentatorów zauważyła, że Webb miał prawo jedenastkę podyktować i jego decyzja wcale nie była „haniebnym, karygodnym, z premedytacją skrzywdzeniem naszej drużyny”.
Cztery lata później Polacy dostali się na mistrzostwa Europy z urzędu, jako współgospodarze Euro 2012. Ileż było przed ta imprezą hurraoptymistycznych zapowiedzi, ile obietnic i nadziei. Gdy okazało się, że rywalami naszych w grupie będą Grecja, Rosja i Czechy, nie było chyba osoby, która nie wierzyłaby w sukces podopiecznych Franciszka Smudy. A jednak boisko wszystko zweryfikowało, obnażyło wszystkie niedostatki warsztatowe selekcjonera, a i piłkarzy pokazało w świetle... mówiąc delikatnie, nie takim, jakby chcieli siebie oglądać. Owszem, pierwsza połowa spotkania z Grecją (1:1) i druga z Rosją (1:1) wyglądały nieźle, ale poza tym było kiepsko. Polacy znów nie odnieśli jednego nawet zwycięstwa, w decydującym spotkaniu z Czechami (0:1) zawiedli na całego, a wszystko zwieńczył kapitan, Jakub Błaszczykowski, który przyznał, że zawodnicy nie mogli się skoncentrować na rywalizacji, bo zajmowali się załatwieniem biletów dla najbliższych. Ta historia, nazwana później „aferą biletową”, stała się puentą do występu Biał-Czerwonych na tej imprezie.
Dwa turnieje, trzy remisy, trzy porażki, zero zwycięstw, zero sukcesów, gigantyczne rozczarowanie miast radości. Tak wyglądały dotychczasowe występy Polaków w mistrzostwach Europy. Czy za pół roku we Francji coś się w tej materii zmieni?
Optymizm – nie urzędowy
Po sobotnim losowaniu fazy grupowej Euro 2016 w kraju zapanował optymizm, który już skądś znaliśmy. Znów zaczęło się pompowanie balonika, przekonywanie, że Ukraińcy, Irlandczycy z Północy, a nawet Niemcy nie są tacy straszni i będzie można z nimi skutecznie powalczyć o awans z grupy, a potem postarać się o coś więcej. I przypomniało się to, co działo się przed Euro 2008, Euro 2012, a nawet wcześniej, przed mistrzostwami świata w 2002 oraz 2006 rokiem. Wtedy też mówiło się przecież, że nasi trafili do łatwych grup, że nie powinni mieć problemów z ich przebrnięciem. Wielu zastanawiało się, jak daleko mogą zajść, widziało ich na czołowych lokatach. A jak to się kończyło, pamiętamy.
Tyle że teraz sytuacja jest inna. Wokół narodowej drużyny panuje fantastyczna atmosfera, stworzona nie tylko przez kibiców, ale i piłkarzy oraz trenerów. Nawałka świetnie panuje nad podopiecznymi, dokonuje trafnych wyborów tak taktycznych, jak i kadrowych, a zawodnicy to widzą i szanują. Także ci, którzy na co dzień rywalizują na boiskach hiszpańskich, niemieckich, włoskich czy angielskich. Wreszcie sami piłkarze zaczynają zdobywać świat. Nie są już w swych klubach rezerwowymi czy zapchajdziurami, tylko autentycznymi gwiazdami. Pamiętacie Państwo sytuację sprzed lat? Wtedy też kadra opierała się na zawodnikach grających w klubach zagranicznych, tyle że raczej wypadałoby napisać – zarabiających w nich pieniądze. Na boisku pojawiali się bowiem rzadko, albo wcale, przesiadywali na ławkach bądź nawet trybunach, a my cieszyliśmy się, gdy zaliczali kilkunastominutowe epizody. A tu mieli decydować o obliczu reprezentacji.
Dziś Robert Lewandowski, Grzegorz Krychowiak, Kamil Glik, Arkadiusz Milik są wyceniani na grube miliony euro, grywają w świetnych drużynach, a w swych szeregach chciałyby ich mieć jeszcze większe. Ich śladem podążają inni, pojawiają się zdolni nastolatkowie (jak Bartosz Kapustka), którzy już teraz biorą na siebie odpowiedzialność za zespół. Eliminacje Polacy przeszli w świetnym stylu, pokonali Niemców, a prawdziwe charaktery pokazali w wyjazdowym spotkaniu z mistrzami świata. Co prawda je przegrali, ale jak mało kto potrafili przyjąć warunki podyktowane przez utytułowanych rywali i walczyli z nimi jak równi, potrafiąc chwilami nawet zdominować. To ten mecz udowodnił, że są zespołem z charakterem, bez kompleksów, walecznym i ambitnym aż do utraty tchu.
Niemcy, Ukraina i Irlandia Północna – czyli nasi rywale w fazie grupowej Euro 2016 – to mocne ekipy, zaznaczył to sam Nawałka. – To, że Niemcy prezentują najwyższy poziom, wie każdy, Ukraińcy notują widoczne postępy, a Irlandczycy pokazują atuty typowe dla futbolu wyspiarskiego. Do spotkań z nimi podejdziemy jednak z optymizmem i wiarą, w każdym będziemy chcieli pokazać się z jak najlepszej strony. Mogę obiecać, że przygotujemy się do rywalizacji optymalnie. Przed najbliższe miesiące będziemy doskonalić własną grę, analizując jednocześnie przeciwników – powiedział Nawałka.
Dla niego, dla Lewandowskiego, Krychowiaka i spółki Euro 2016 może być turniejem życia. Dziś mamy sporo powodów, by wierzyć, że tak właśnie będzie.