Pani piękne i przejmujące wiersze są publikowane na łamach „Naszego Dziennika”. Kiedy odkryła Pani w sobie zamiłowanie do poezji?
– Urodziłam się i wychowałam w Wilnie – mieście Adama Mickiewicza, więc w moim przypadku nie sposób nie pokochać poezji. Myślę, że urok miasta i okolic również nie jest bez wpływu. A może też nie poskąpił mi Pan Bóg talentu, co odkrył nauczyciel, zachęcając mnie do pisania w gazetce szkolnej. W czasie repatriacji, gdy czekaliśmy na doczepienie towarowego wagonu do pociągu na stacji kolejowej w Wilnie, dla pokrzepienia serc moich rodziców, którzy żegnali swoją ukochaną ojcowiznę, pisałam: „Miejcie, Drodzy, dobre myśli, Zbudujemy drugi dom, Może z czasem, ale będzie… Trzeba wierzyć cudnym snom. Nie jedziemy na Syberię, A do kraju Ojczystego, Osiądziemy gdzieś nad Wisłą, I będziemy radzi z tego”.
Proszę powiedzieć, w jaki sposób odnalazła się Pani wówczas w nowym miejscu?
– Kiedy byłam w klasie maturalnej, znalazłam się w Gdańsku, który stał się moim drugim domem. Nasłuchiwałam pięknej polskiej mowy, cieszyłam się tym, że jestem w Ojczyźnie. Jednocześnie bardzo tęskniłam za przyjaciółmi, domem nad Wilią, miastem, gdzie się urodziłam i wychowałam. Nadrabiałam zaległości z historii Polski i z języka polskiego, korzystając z książek koleżanki z klasy wileńskiej, która przyjechała do Polski wcześniej i zamieszkała w Gdyni. To była bardzo życzliwa i szlachetna osoba, której jestem ogromnie wdzięczna. Zostawałam czasem u niej na noc. Razem uczyłyśmy się i razem odmawiałyśmy wieczorny pacierz.
Mieli Państwo trudne warunki życiowe.
– Pierwsze lata w Polsce wspominam wręcz jako bardzo trudne. Gdańsk wybraliśmy ze względu na to, że tu od 1945 roku mieszkał brat dziadka. Znaleźliśmy w nim oparcie duchowe, ale nie mógł nas do siebie przyjąć ze względu na maleńkie mieszkanie. Na szczęście w Gdańsku mieszkała również nasza niania, która opuściła Wilno wcześniej od nas i na ulicy Wajdeloty zajmowała z mężem, pięciorgiem dzieci i teściową dwa pokoje z kuchenką (w jednym z pokoi) i ubikacją dla kilku rodzin na klatce schodowej. W jej mieszkaniu znaleźliśmy dach nad głową i życzliwość.
Nie otrzymaliśmy mieszkania ani żadnej innej pomocy od państwa, jako że przyjechaliśmy na Wybrzeże na własne ryzyko, nie chcąc jechać na Ziemie Odzyskane. Spieniężyliśmy wszystko, co mieliśmy, żeby jakoś egzystować, a następnie zostaliśmy zupełnie bez środków do życia. Przetrwaliśmy jednak dzięki życzliwym, szlachetnym osobom i zaradnym, pracowitym rodzicom, choć było bardzo trudno. Nieraz miałam ochotę wrócić do Wilna, nawet pieszo.
Czy znajduje Pani czas na lekturę „Naszego Dziennika”?
– Oczywiście, ponieważ od 20 lat jestem na emeryturze, teraz znajduję czas na czytanie nie tylko „Naszego Dziennika”, ale i książek, na czytanie których nie było czasu. Zawsze miałam dużo obowiązków i rodzinnych, i służbowych.
Dlaczego sięga Pani właśnie po „Nasz Dziennik”?
– „Nasz Dziennik” jest naszą podstawową lekturą. Czytamy go od początku, bo jest to pismo wartościowe, ciekawe i bardzo potrzebne w dzisiejszym świecie, kiedy jest tyle zakłamania. Porusza tematy historyczne, religijne, polityczne, które nas bardzo interesują i które formują również postawę naszych dzieci i wnucząt. Mnie też dokształca, bo do Pierwszej Komunii Świętej byłam przygotowywana pokątnie w domu, w czasach komunizmu, kiedy religii w szkołach nie było.
Komuniści mieli jasny program ateizacji, który brutalnie realizowali.
– Mojemu ojcu udało się postawić duży krzyż na posiadłości dziadka nad Wilią i wychować dzieci tak jak trzeba. Naszą Przewodniczką była Matka Boża Ostrobramska.
Wielkim przeżyciem dla mnie była moja pierwsza piesza pielgrzymka z Gdańska do Częstochowy z rodziną, kiedy najmłodsza córka miała dziesięć lat. Idąc pieszo, poznawałam moją Ojczyznę, nie mogąc powstrzymać się od łez. Szłam do Matki Bożej Jasnogórskiej, by Jej podziękować za rodzinę i prosić o dalszą nad nią opiekę.