Nie da się ich nie zauważyć. Wyróżnia je uśmiech podkreślany kolorowymi ubraniami, przez co nadają temu miejscu szczególnego blasku. Kilka lat temu za tę wierność Panu Jezusowi Miłosiernemu otrzymały odznakę
„Beati Misericordes”. Są szczególnymi świadkami
Bożego miłosierdzia.
Historia Joli i Oli jest niezwykła. Wszystko zaczęło się
30 listopada 2001 roku. Tego dnia urodziła się Ola.
– Jeszcze w ciąży przychodziłam do kaplicy św. Faustyny
i omadlałam moją córkę. Prosiłam też o szczęśliwe rozwiązanie. Przychodziłam na wieczorne Msze Święte, dlatego s. Faustyna była mi znana i bliska. Oleńka urodziła się całkowicie zdrowa. Byłyśmy tu na święcie Miłosierdzia
i dziękowaliśmy za dar jej życia – wspomina pani Jolanta.
Beztroskie chwile i rodzinne szczęście zachwiało się, kiedy dziewczynka miała 3 lata. – To była Wielkanoc. Dzień zmartwychwstania Pana Jezusa, wszyscy śpiewają radosne „Alleluja”. My też tego pragnęłyśmy, jednak już o poranku nasze świętowanie przerwał upadek Oleńki. Córka nagle straciła równowagę, ale myślałam, że to jakiś problem ortopedyczny. Wieczorem i kolejnego dnia sytuacja powtórzyła się, co nas zaniepokoiło i pojechałyśmy do szpitala. Lekarz neurolog stwierdziła „dziwny kaczy chód”
i zleciła szereg badań, w tym rezonans i tomografię,
które miały potwierdzić guza mózgu. Wykonane
w Krakowie badania nic nie wykazały – dodaje pani Jolanta.
Raz na pięćdziesiąt tysięcy
Kilka tygodni później kolejne badanie wykazało zmianę
w mózgu Oli, ale krakowscy lekarze nie potrafili jej zdefiniować. I tak dziewczynka trafiła na oddział metaboliczny w Centrum Zdrowia Dziecka w Warszawie.
W placówce przeprowadzono biopsję i kolejny rezonans.
Ola najprawdopodobniej ma zespół Leigha. To nieuleczalna i ultrarzadka choroba, która zdarza się raz na 50 tys. zachorowań. Potwierdzenie tej diagnozy trwało 5 lat.
Do poradni metabolicznej w CZD, gdzie kobieta z córką miały przyjeżdżać co pół roku.
Pierwszych 6 miesięcy od diagnozy było ciężkie, wykańczające. – Kiedy pojawiłam się z córką
w warszawskiej poradni, to profesor, która zajmowała
się Olą, natychmiast kazała wziąć mi się w garść. Bardzo konkretnie wyjaśniła, że moja córka potrzebuje spokoju,
a mój stres bardzo negatywnie na nią wpływa. Zabić Oleńkę mogło wszystko – zwykła infekcja, mocniejsza rehabilitacja, a nawet to moje emocjonalne przeżywanie jej choroby. Pani profesor wówczas podkreśliła, że Ola będzie wszystkie moje emocje odbierać, więc żeby żyła, muszę być szczęśliwa – wspomina.
Mama musiała uczyć się swojego dziecka na nowo,
a Ola zaczęła się zmieniać. Najpierw przestała dobrze mówić. Potem zrobiła się bardzo nerwowa i zalękniona szczególnie wobec innych dzieci. – Bardzo denerwowała się, kiedy ktoś pytał, dlaczego jest na wózku. Później
ją sparaliżowało. Starałam się z nią przyjeżdżać do Łagiewnik na Msze św. Zawsze byłyśmy z tyłu, bo bardzo krzyczała. Brałyśmy też razem udział w Drogach krzyżowych. Podczas tej modlitwy Oleńka krzyczała: „Czemu to zrobiono Panu Jezusowi?”. Trzymałam ją na rękach, bo z bólu nie chciała do wózka. Ola miała dystonię, czyli ruchy mimowolne. Trzymając ją, czułam, jak drgają jej mięśnie. Kolejne lata mijały nam na walce o życie,
na przeżywaniu cierpienia i potwornym bólu – opowiada pani Jolanta.
W szkole innej niż wszystkie
Ola nigdy nie straciła świadomości intelektualnej, dlatego mogła rozpocząć naukę w zerówce. Chodziła do szkoły integracyjnej w Wieliczce. W nauce towarzyszyła jej mama i nauczyciel wspomagający. Wola walki, siła i determinacja, jaką Ola ma w sobie, opłaciły się. Na zerówce jej edukacja się nie zakończyła. Najpierw dziewczyna zaliczyła szkołę podstawową, a potem gimnazjum i liceum. – Jej rówieśnicy uwielbiali ją. Młodzież organizowała dla niej różne zbiórki, aby wyjechała na delfiny. Były bale charytatywne i wiele wspaniałych wspomnień. Ola kończyła swoją naukę,
a ja razem z nią. I tak ukończyłam szkołę raz jeszcze
– zaznacza.
Kobieta na pytanie: „kim dla was jest Pan Jezus Miłosierny?”, odpowiada bez wahania: „jest całym naszym życiem”. – Każdego dnia na nowo nas sobą wypełnia.
Przez te wszystkie lata umocnił nas i uleczył. Pomógł
nam przemienić serca i przewartościować całe nasze życie. Nie może nas tu nie być. Jesteśmy tu codziennie, żeby dziękować za wszystko i w Nim odnajdywać siłę do dalszego życia – mówi pani Jolanta. Swoje życie nazywa nieustanną pielgrzymką. – Kiedyś jeden kapłan w homilii powiedział, że muszę Olę 16 razy zdjąć z wózka, żebyśmy mogły przybyć do Łagiewnik. To tylko 16 razy. Tych razy
w ciągu dnia jest jeszcze więcej, ale idąc w towarzystwie Pana Jezusa Miłosiernego, wszystko jest możliwe. A my
z Nim idziemy. Choć nie mieszkamy tutaj, to często
kiedy ktoś mnie pyta, skąd jesteśmy, odpowiadam,
że z sanktuarium Bożego Miłosierdzia. Dlaczego? Bo ja
już oddycham Jezusem Miłosiernym. Czasem mówi się,
że niebo chodzi po ziemi. A tutaj dosłownie chodzi.
Tu Pan Jezus chodził ze św. Siostrą Faustyną. My z Oleńką chodzimy po Jego śladach, a On wypełnia nasze serca pokojem – akcentuje pani Jolanta.
Zasiane dobro
Przyjaźń Joli i Oli z Jezusem Miłosiernym i św. Siostrą Faustyną dopełniła się podczas bierzmowania. Ola jako swoją patronkę przyjęła właśnie Apostołkę Miłosierdzia
i wybrała sobie jej imię. Bierzmowanie odbyło się oczywiście w sanktuarium Bożego Miłosierdzia w kaplicy Włoskiej. – Pan Jezus Miłosierny dzięki chorobie Oleńki pozwolił nam poznać cudownych ludzi. Skrzyżował nasze drogi życiowe z naszym przyjacielem, księdzem biskupem Janem Zającem. Ta przyjaźń trwa już ponad 20 lat. Kolejną osobą, którą tu spotkałam. była siostra benedyktyna, która pomogła mi wyjść z depresji. Do dziś się przyjaźnimy
i mówi mi „mamo Jolu” – wyjaśnia pani Jolanta.
Ból i cierpienie, które naznaczyło życie Jolanty i jej córki Oli, w pełni złączyły się ze zdrojem miłosierdzia Pana Jezusa. Chcą też dzielić się Nim z innymi, dlatego pani Jolanta założyła stowarzyszenie, które wspiera rodziców dzieci z rzadkimi chorobami. – To trudna organizacja.
Na przestrzeni 15 lat ponad 30 naszych podopiecznych dzieci zmarło. Nie tylko towarzyszę córce w cierpieniu
i walczę o jej życie, ale też towarzyszę innym rodzicom. Mimo wszystko zachowuję pokój w sercu. Wiem, że to Pan Jezus Miłosierny mi go daje. Czuję się jak biblijna kobieta w krwotoku, którą uczepiła się frędzli u sukna Pana Jezusa. Ja uczepiłam się promieni miłosierdzia, które z Jego Serca wypływają. Ich się trzymałam, trzymam i nadal będę trzymać. Cieszę się, że Ola chce przyjeżdżać do Łagiewnik, że też w Panu Jezusie Miłosiernym upatruje wspomożyciela. Nie zmuszam jej. Za każdym razem pytam, czy chce jechać. Zawsze jest chętna, nawet jeśli ma ciężkie ataki. Kiedy przyjmuje do swojego serca Pana Jezusa, to wiem, że dla niej najlepsze lekarstwo – dodaje.
Dzieci chorujące na zespół Leigha żyją do 3 lat i tyle lekarze dawali czasu Oli. Dziewczyna ma już ponad 20 lat. – To cud. Cud Bożego miłosierdzia. Według medycyny moja córka powinna już dawno nie żyć. Żyje. Chociaż Ola nigdy nie wstała z łóżka i jest sparaliżowana, to nie potrzebuje respiratora. Jest świadoma i intelektualnie rozwinięta. Reaguje na to, co się do niej mówi i co dzieje się dookoła. To prawdziwy cud, ale takich cudów doświadczamy więcej w naszej codzienności. Dzięki pomocy ks. kard. Stanisława Dziwisza udało nam się 13 lat temu dotrzeć do kliniki
w Rzymie, gdzie Ola przeszła szczegółowe badania kliniczne i dostała silny lek, który ją wzmocnił. Tu mamy swoich dobrych znajomych i zawiązałyśmy mocne relacje. Ola ma przyszywanego dziadka nawet – wyjaśnia pani Jolanta.
Osiemnastka z orderem
Jola i Ola nie robią nic na pokaz. Są autentyczne i szczere w swojej miłości do Pana Jezusa Miłosiernego. Mimo barwności są pokorne i bardzo skromne. Kiedy Ola obchodziła 18. urodziny, kobiety otrzymały odznakę
„Beati Misericordes”. – Ksiądz bp Jan Zając i rektor sanktuarium ks. Zbigniew Bielas wyróżnili nas jako apostołki miłosierdzia. Bardzo przeżyłyśmy to wyróżnienie. Czujemy je i chcemy zasłużyć na ten tytuł. Nie można tylko orderu przyjąć. Skoro miłosierdzie jest owocem kwiatu, to musimy się podlewać. Kwiat bez wody usycha,
a my nie chcemy uschnąć i pozbawić się zdroju miłosierdzia – zauważa pani Jolanta.
Kobieta z perspektywy czasu dostrzega, że stała się niejako narzędziem w rękach Pana Jezusa Miłosiernego.
I to w czasie dla niej najtrudniejszym. – Kiedy w 2004 roku czekałam na diagnozę Oli, zachorowałam na depresję. Wyłam z bólu i strachu o córkę tak głośno, że inne matki
z oddziału skarżyły się. Nie mogły przeze mnie spać
w nocy. Pewnego dnia zaczęłam im mówić o Siostrze Faustynie, łagiewnickim sanktuarium, uczyłam je Koronki do Miłosierdzia Bożego i wspólnie się nią modliłyśmy. Wtedy byłam w głębokim przygnębieniu, przemiana mojego serca nastąpiła później, ale już wówczas Pan Jezus wiedział, co robi. Opowiadałam na oddziale o tym,
że św. Faustynie Pan Jezus mówił, że dusze czyste, niewinne, to są dusze dzieci. One jak kwiat są przed tronem i dzięki nim Chrystus tak dużo może jeszcze zdziałać. Dziś wiem, że wtedy działał we mnie Pan Jezus. Po ludzku nic bym nie mogła. Z Nim wszystko – podkreśla pani Jolanta i dodaje z uśmiechem, że zwozi do Łagiewnik cały świat.
– Wszystkich tu przyprowadzamy… przyjaciół z Włoch,
z Warszawy, każdego, kto przyjeżdża, najpierw zabieramy tutaj. W końcu jesteśmy „Beati Misericordes”.
Oli osiemnastka była niezwykła. Msza św. tu, w kaplicy, ponad 100 gości, w tym lekarze i profesor z Warszawy. Wszyscy dziękowaliśmy za Oli życie. Wtedy pomyślałam sobie, że gdyby dzisiaj ją Pan Jezus zabrał, to córka jest tu szczęśliwa, a ja razem z nią. Mimo tego całego cierpienia zawsze jest uśmiechnięta i tym uśmiechem zaraża innych – mówi pani Jolanta i podkreśla, że nic dziwnego,
że nazywane są „mamą i córką kolorową”.
Te kolory to nie przypadek. – Oleńka podczas terapii
w Radziszowie zawsze malowała tęczę. Psychologowie dziwili się, że dziecko, które powinno być w depresji, maluje tęczę składającą się z siedmiu kolorów. Nikt jej tego nie pokazywał. Ona nawet tęczy wcześniej nie widziała. Pewnego dnia namalowałyśmy tęczę i zapytałam Olę, co tęcza jej daje. Córka odpowiedziała wtedy „daje mi radość i życie”. I tak to się zrodziło, że ubieramy się barwnie. Niektórzy mówią, że to odważne. Może tak. Cieszę się z takiej odwagi i męstwa – dodaje z uśmiechem łagiewnicka „kolorowa mama”.