logo
logo

Zdjęcie: A.Kulesza/ Nasz Dziennik

Jeździłem z rozkazami

Sobota, 17 maja 2014 (02:00)

Z kpt. Wacławem Pruchnickim, 100-letnim uczestnikiem walk o Monte Cassino, rozmawia Piotr Czartoryski-Sziler

 

Jak rozpoczęła się Pana przygoda z wojskiem?

– Urodziłem się 10 sierpnia 1914 roku w Paprotni, 20 km od Dęblina. Mieszkałem w małym gospodarstwie przy rodzicach. Wiosną 1937 roku poszedłem do czynnej służby wojskowej do 28. Pułku Artylerii Lekkiej, który stacjonował w Zajezierzu. Po przejściu okresu rekruckiego poszedłem do szkoły podoficerskiej, zaś po odbytej służbie przeniesiono mnie jesienią 1938 roku do rezerwy. Powróciłem do domu, gdzie spędziłem niecały rok na gospodarstwie, bo wkrótce wybuchła wojna.

Wziął Pan udział w kampanii wrześniowej na Lubelszczyźnie, walcząc z dwoma okupantami. Potem była niewola sowiecka.

– Otoczyli nas i rozbroili. Oddzielili żołnierzy od oficerów, zapędzili na stację, załadowali do krytych pociągów, pozamykali i wywieźli do Szepietówki, oddalonej od polskiej granicy o 80 kilometrów. Rozsiewali przy tym propagandę, że będą nas odsyłać do Polski. Tak się jednak nie stało. W Szepietówce zrobili karny obóz, ogrodzony drutami i szczelnie obstawiony żołnierzami, by nikt z nas stamtąd nie uciekł. Byliśmy tu miesiąc, może dwa. Spaliśmy na trawie, gdzie się kto położył, bo nie było tam żadnego budynku. Raz na dzień dostawaliśmy 400 g chleba i trochę jakiejś zupy. Następnie przewieziono nas na teren Polski do Równego, gdzie przed wojną stacjonował Korpus Ochrony Pogranicza. Był tam mały budynek wartowniczy i stajnie, w których porobiono nam trzy rzędy prycz do spania. Lokowano nas na nich w grupach osiemdziesięcioosobowych. Obóz był ogrodzony dwoma rzędami drutów kolczastych. Przyszła zima i Rosjanie kazali nam odśnieżać drogi na trasie Równe – Lwów. Potem znów przepędzono nas na wschód, do Rosji, gdzie kruszyliśmy bryły kamienia do utwardzania pasa startowego pod ciężkie samoloty na jednym z tamtejszych lotnisk. Prac nie ukończyliśmy, gdyż Niemcy rozpoczęli wojnę ze Związkiem Sowieckim.

Co się wtedy z Wami stało?

– 17 dni pędzili nas w głąb Rosji, bo coraz bliżej było widać błyski z dział niemieckich. Pamiętam, że gdy ktoś z nas chciał napić się wody z kałuży, funkcjonariusze NKWD strzelali do niego. W końcu przewieźli nas do obozu w Starobielsku, gdzie przed nami byli więzieni polscy oficerowie. Poznaliśmy to po tym, że na ścianach budynku, w którym nas trzymano, wyryte były napisy, że taki a taki porucznik, major, kapitan czy policjant tu przebywał. Długo tam nie byliśmy, bo wkrótce wywieźli nas do obozu pod Ural, gdzie mrozy sięgały -50 stopni. Gdy generał Sikorski doszedł do porozumienia ze Stalinem, Churchillem i Roosveltem, zaczęto formułować armię polską. Stalin żądał od Sikorskiego, by skierował wojsko na front wschodni, jednak ten nie wyraził na to zgody, bo wiedział, że żołnierze byli wygłodzeni, musieli nabrać sił do walki i odbyć należyte szkolenie. Sam ważyłem wtedy 36 kg, dosłownie skóra i kości. Gdy zaczęła się tworzyć armia polska, trafiłem do 5. Dywizji Piechoty formowanej w Tatiszczewie. Przez Morze Kaspijskie udaliśmy się okrętem do Persji, a później do Iranu i Iraku, gdzie spaliśmy po dwudziestu w namiotach. Mieliśmy tam raj, bo nie musieliśmy już głodować. Ci, którzy jednak od razu chcieli najeść się do syta, zapadali na różne choroby, np. czerwonkę.

Dostaliście potrzebny sprzęt i uzbrojenie?

– Tak, przeprowadzone zostało szkolenie, gdyż otrzymany sprzęt był bardziej nowoczesny od tego, który mieliśmy w Polsce. Sam zostałem zwiadowcą, przekazywałem tajne rozkazy z dywizjonu do pułku i na odwrót. Nasza podróż wiodła przez Palestynę, którą z ciekawością zwiedzaliśmy, m.in. Jerozolimę, oraz Egipt, gdzie otrzymaliśmy resztę uzbrojenia i popłynęliśmy okrętem na front do Włoch. Wylądowaliśmy w samym centrum włoskiego „buta” – cała polska armia gen. Andersa, przed którym składaliśmy przysięgę, wszyscy uzbrojeni i umundurowani – i przemieściliśmy się na północ.

Co zobaczyliście, gdy dotarliście pod Monte Cassino?

– Były tam trzy armie: polska, angielska i amerykańska. Każda posiadała do obrony swój własny odcinek frontu i miała swoje dowództwo. Po kilku nieudanych atakach amerykańskich i angielskich na Monte Cassino uderzyły wojska polskie. Amerykanom nie spieszyło się, chcieli też mieć jak najmniej strat w ludziach, a my, Polacy, zawsze byliśmy na przedzie, w miejscach trudnych do zdobycia. Od lutego do 8 maja 1944 roku stacjonowaliśmy w nizinie porośniętej sadami, oddalonej od Monte Cassino o 2 km w linii prostej. Przez ten czas przegrupowywano nas i podchodziliśmy bliżej ze sprzętem. Prowadziliśmy ofensywę głównie wieczorami, bo na ataki dzienne nie pozwalały naloty niemieckich samolotów i jedna droga prowadząca na wzgórze. Niemcy uważali, że wzgórze Monte Cassino jest twierdzą nie do zdobycia, ale jak to mówią – Polak potrafi. Nazywano nas „szczurami pustyni”.

To znaczy, że nie zatrzymałby Was najmocniejszy ogień nieprzyjaciela?

– Dokładnie. Niemcy mieli betonowe bunkry w tej górze, którym nie mogła wyrządzić szkody żadna bomba, stąd mieli pewność, że ich tam nic nie ruszy. Nie udało się to Anglikom i Amerykanom, dopiero kiedy Polacy podjęli natarcie, wszystko się zmieniło. Pojechaliśmy na tamtą stronę, gdzie Niemcy byli umocnieni; puścili w nas pociski, uszkadzając nam dwa działa. Wycofaliśmy się i po przegrupowaniu i przezbrojeniu na amerykańskie działa uderzyliśmy ponownie. Zagrzmiało dwieście naszych dział, ziemia trzęsła się, jakby była z gumy, od tego huku. Działa grzmiały bez przerwy do godziny 11.00.

Były jakieś nieprzewidziane sytuacje, które Was zaskoczyły?

– Byliśmy ostrzeliwani ze wzgórza, ale także z miasteczka Piedimonte. Położone ono było jednak na równym terenie, więc nie było trudne do zdobycia. Przy wspinaczce na Monte Cassino, gdy nie mogliśmy wciągnąć na górę dział, rozbieraliśmy je na dwie części. Do jednego potrzebowaliśmy pomocy od 4 do 10 osób. Samochody, które mieliśmy, często miały zbyt mało mocy, by poradzić sobie z ich transportem. Sam byłem wówczas gońcem pocztowym w kancelarii dowódcy dywizjonu. Przez moje ręce przechodziły wszelkie tajne rozkazy z pieczątkami zwykłymi i lakowymi, różne teczki. Na Monte Cassino były bowiem takie miejsca, że nie było połączenia ani telefonicznego, ani radiowego, bo obawiano się szpiegostwa. Siadałem wówczas na motor i jechałem z rozkazami do jednostki. To było moje zadanie. Zjeździłem przez ten czas trzy nowe motory, zawsze musiałem być blisko kancelarii. Dostawałem pochwały za wzorowe wywiązanie się z obowiązków. Po pewnym czasie, po pobycie w linii, wycofaliśmy się na odpoczynek, w celu uzupełnienia sprzętu i naprawy uszkodzeń.

Po zakończeniu kampanii włoskiej pojawił się dylemat: wracać do Ojczyzny czy zostać na emigracji.

– Po wojnie Anglicy i Amerykanie wyjechali z Włoch do swoich krajów, a Polacy nie wiedzieli, co mają ze sobą zrobić. Początkowo mówiono, że wracamy do Polski z całym sprzętem, i może tak by było, gdyby żył gen. Sikorski. Teraz nie było to takie łatwe. Anglicy proponowali wstąpienie do Polskiego Korpusu Przysposobienia i Rozmieszczenia na dwa lata. Wielu naszych żołnierzy zabrali na okrętach do Anglii. Każdy, kto podpisał kontrakt, zostawał w Anglii lub wysyłano go do Australii. Wielu skorzystało z tej możliwości. Ja chciałem wrócić do domu, bo nie mogłem odnaleźć się na obczyźnie, barierą był też język. Nie podpisałem więc umowy z Anglikami i choć wiedziałem, co wart jest ruski chleb, który jadłem na Syberii, stwierdziłem, że trzeba wracać do Polski. Tym bardziej że przykrzyło mi się za domem, bo moja tułaczka po świecie trwała aż 7 lat i 8 miesięcy.

Rodzina wiedziała, że Pan żyje?

– Przez całą wojnę nie dawałem o sobie znaku życia rodzinie. Nie pisałem listów, bo nawet nie miałem komu ich przekazać, by dotarły do Polski. Gdy wojna się skończyła, dałem znać o sobie, że żyję. Prosili, żebym wracał do domu. Jadąc z Anglii do Gdyni, otrzymałem czerwony bilet na pociąg, za który nic nie płaciłem, i mogłem dojechać na nim do samego miejsca zamieszkania. Po miesiącu pobytu w domu musiałem zgłosić się do WKU. Otaczający mnie ludzie nie zawsze byli życzliwi, dopatrywano się we mnie szpiega, bo byłem „od Andersa”. Koledzy ostrzegali mnie: „Uważaj, nie rób żadnego zgromadzenia, żadnych pogadanek, bo wielu jest ciekawych dowiedzieć się, jak było pod Monte Cassino. Nic nie opowiadaj, bo jesteś pod kuratorem postawiony jako szpieg”.

A jak było z pracą, znalazł Pan jakąś?

– Nigdzie nie chcieli mnie przyjąć. Nie mogłem pracować jako kierowca, choć posiadałem prawo jazdy, nie mogłem dostać posady w fabryce. Wciąż powtarzano: „Siedź cicho, bo może wróciłeś tu jako szpieg. Jak coś szepniesz, to już cię nie ma”. Ówczesne władze doskonale wiedziały, ile miałem lat służby, lecz specjalnie, bym nie dostał emerytury wojskowej, odjęli mi dwa lata. By przeżyć, musiałem pracować przy kopaniu rowów. Choć przez lata upominałem się o swoje, nie dostałem emerytury wojskowej, mam tylko 800 zł za to, co wypracowałem „w błocie”.

Wybiera się Pan na tegoroczne uroczystości na Monte Cassino?

– Skoro chcą mnie tam jeszcze ciągnąć, to pojadę. Ja jestem „młody chłopak”, tylko parę miesięcy zostało mi do setki, zdrowie jeszcze dopisuje. Pewnie już po raz ostatni będę miał okazję spojrzeć na to wzgórze. Gdy grają „Czerwone maki”, zawsze staję na baczność i wycieram łzy wzruszenia.

Dziękuję za rozmowę.

Piotr Czartoryski-Sziler

Nasz Dziennik