Z Anną Zalewską, poseł PiS, rozmawia Adam Kruczek
Od lat gasi Pani konflikty wynikłe z powodu lokalizacji farm wiatrowych wbrew woli lokalnych społeczności. W Sejmie powstał nawet Zespół Parlamentarny do spraw Energii Wiatrowej Bezpiecznej dla Ludzi i Środowiska, któremu Pani przewodniczy. Jaka jest geneza tych konfliktów?
- Problem wynika z pakietu klimatyczno-energetycznego Unii Europejskiej, który nakłada na Polskę obowiązek produkowania do 2020 roku 15 proc. energii odnawialnej. Rządząca koalicja Platformy Obywatelskiej i PSL postanowiła podwyższyć owe wymagane 15 proc. do 20 proc. i zdecydowała, że 90 proc. tej energii odnawialnej pochodzić ma z elektrowni wiatrowych. Żeby do tego doprowadzić, stworzyła niezwykle korzystne warunki finansowe dla inwestorów w postaci tzw. zielonych certyfikatów. Chodzi o to, że w Polsce wyprodukowanie jednej megawatogodziny energii kosztuje średnio 112 zł, a producenci energii wiatrowej dostają ponadto 270 zł tzw. zielonego certyfikatu.
Dla nich to niezły interes, ale kto za to płaci?
- Płaci za to każdy z nas. Obecnie już 10 proc. w rachunku za prąd to koszt energii odnawialnej. Chodzi tu o rynek szacowany w 2011 r. na prawie 4 mld złotych.
Czy energia odnawialna musi być tak droga?
- Każda energia odnawialna jest energią dofinansowywaną, gdyż sama nigdy się nie bilansuje. Ale paradoksalnie Polska, jeden z najbiedniejszych krajów UE, przyjęła najdroższe zielone certyfikaty. Nikt w UE nie płaci za energię wiatrową więcej.
Nic dziwnego, że zapanował "sezon" na wiatraki w Polsce.
- Ten boom jest wprost niesamowity. Inwestorzy z Niemiec, Danii, Portugalii, Hiszpanii walą drzwiami i oknami. Niestety bardzo często z turbinami wiatrowymi, które są "rewitalizowane", częściowo wyeksploatowane, naprawiane, pomalowane, doposażone w nowe elementy oraz montowane w Polsce. Ale oni wiedzą, co robią. Chcą zarabiać pieniądze, a taka inwestycja w farmę wiatrową potrafi zwrócić się po 4 latach. Przez kolejnych kilkanaście lat inwestorzy mają zagwarantowany czysty zysk dzięki dopłacie do wytwarzanej przez siebie energii.
Ale może per saldo nam się to też opłaci?
- Nic podobnego. W związku z tym, że jesteśmy krajem tak silnie zurbanizowanym, nie powinniśmy tak mocno inwestować w tego rodzaju elektrownie. Z energii wiatrowej niczego nie mamy poza tym, że realizujemy pakiet klimatyczno-energetyczny UE. To podatnicy płacą za zielony certyfikat, a przecież w kraju takim jak Polska, obfitującym w wiele surowców energetycznych, jest to zupełnie zbyteczne. Jaki mamy w tym cel? Zamknięcie kopalni na Śląsku? Nie jestem doktrynalną przeciwniczką energii odnawialnej. Wszystko jest dla ludzi i energia wiatrowa także, ale na racjonalnych zasadach oraz w harmonii z istniejącymi warunkami. I nie można też popierać tylko jednej opcji energetycznej, tej wiatrowej. Dajmy szanse również geotermii, fotowoltanice, biogazowniom, ale oczywiście nie w środku wsi. Niestety dla niektórych środowisk energia odnawialna stała się dominującą ideologią. Warto przypomnieć, że w PRL, też ze względów ideologicznych, dopłacaliśmy do całych gałęzi przemysłu bez brania pod uwagę rachunku ekonomicznego i wiemy, jak to się skończyło. Wszyscy ministrowie finansów UE wiedzą to doskonale i grzmią, że żadna energia odnawialna się nie opłaca. Ale jak na razie zwyciężają ideolodzy.
Energetyka wiatrowa wywołuje też w Polsce protesty na poziomie lokalnym. Skąd one się biorą?
- Inwestorzy trafili w Polsce na absolutny chaos i bezwład prawny, z którego starają się wyciągnąć jak największe profity. Aby oszczędzić na infrastrukturze, farmy wiatrowe stawiane są przeważnie za blisko ludzkich siedzib. Umożliwia to sytuacja prawna, w której oprócz tzw. normy hałasowej nie ma żadnego innego kryterium decydującego o odległości wiatraków od zabudowań. Zresztą również to kryterium jest niezwykle ułomne, gdyż wyrażając zgodę na ulokowanie turbiny wiatrowej, powiedzmy, 200 m od domu, sanepid czy regionalna dyrekcja ochrony środowiska nie dysponują ujednoliconym systemem narzędzi pozwalających na weryfikację danych podawanych przez inwestora. A gdy już wiatraki stoją, dochodzi do takich "dziwnych" sytuacji, jak np. w Margoninie, gdzie jest zlokalizowanych blisko 100 elektrowni wiatrowych. Gdy mieszkańcy próbują wezwać komisję do zmierzenia poziomu hałasu, nagle elektrownie są wyłączane, co oczywiście uniemożliwia skuteczne zmierzenie hałasu.
Na co uskarżają się ludzie mieszkający obok farm wiatrowych?
- Emitują one nie tylko trudny do zniesienia rytmiczny hałas, ale również infradźwięki, o których się prawie nie mówi, ale które bardzo dają się we znaki ludziom obcującym na co dzień z turbinami wiatrowymi. Są to fale poniżej progu słyszalności, tj. 20 Hz. Reakcja na nie zależy od indywidualnej wrażliwości ludzi. Jedni potrafią w takim środowisku żyć, inni nie. Miesiąc temu na jednym ze spotkań, w którym uczestniczyłam, 19-letni mężczyzna z wadą serca mówił, że gdy pracują turbiny wiatrowe oddalone od jego domu o 400 metrów, nie może przebywać w swoim mieszkaniu, gdyż po dwóch godzinach mdleje. Na niedawnym spotkaniu w Suwałkach tamtejszy radny mieszkający niemal 500 m od elektrowni wiatrowej przyznał, że nie jest w stanie zasnąć. Gdy pracuje wiatrak, całe noce krąży po mieszkaniu, szukając miejsca, gdzie nie odczuwałby drgań uniemożliwiających mu zaśnięcie. W UE są już prowadzone badania na temat infradźwięków z elektrowni wiatrowych, ale ich wyniki nie są w Polsce propagowane. Niektóre z nich wskazują, że po 4 latach życia w polu ich oddziaływania może dojść do zaburzeń w funkcjonowaniu organów wewnętrznych.
Zwolennicy energii wiatrowej wskazują na zwiększone wpływy samorządów gminnych decydujących się na lokalizacje farm wiatrowych na swoim terenie.
- Niestety, polityka obecnej koalicji rządzącej doprowadziła do sytuacji, że większość samorządów jest w zasadzie na granicy dopuszczalnego zadłużenia, a tymczasem inwestorzy obiecują im ogromne wpływy z podatku od nieruchomości. Te obietnice najczęściej są bardzo dalekie od późniejszego stanu faktycznego. Często jest tak, że wójt słyszy, iż będzie miał kilka mln zł rocznie dochodu z podatku od nieruchomości, a tymczasem po wybudowaniu wiatraka okazuje się, że podatek płaci się od wartości masztu i tzw. stopy, czyli najtańszych elementów elektrowni wiatrowej. W momencie, gdy inwestor rozmawia z samorządem, najczęściej nie ujawnia jeszcze, jaką elektrownię będzie budował. Ostatecznie przywozi starszą i dużo tańszą, co powoduje, że podatek od nieruchomości jest znacznie mniejszy od zakładanego. W Suwałkach, gdzie miałam spotkanie z mieszkańcami, okazało się, że w jednej z tamtejszych gmin po odebraniu tzw. janosikowego, czyli subwencji wyrównawczej, gmina jeszcze straciła na wiatrakach 100 tys. złotych. Przewidywane dochody okazały się bardzo iluzoryczne, a pozostały rozjeżdżone drogi, których inwestor nie zamierza naprawiać.
Beneficjentami tych elektrowni wydają się być właściciele dzierżawionych pod nie działek.
- Średnio taki rolnik otrzymuje od 2 do 3,5 tys. zł miesięcznie. To stanowi dużą pokusę, zwłaszcza przy takiej huśtawce cen produktów rolnych oraz przy panującym na wsi bezrobociu. Ale gdyby przyjrzeć się umowom podpisywanym przez tych rolników, sprawa nie wydaje się już tak jednoznacznie korzystna. Rolnicy podpisują skandaliczne umowy. Przeważnie nie idą z nimi do rzetelnego prawnika, który oceniłby ich jakość i przewidywane skutki. W każdej z takich umów jest klauzula, że bez zgody inwestora niczego na terenie całej swojej nieruchomości nie mogą zmienić. Tak naprawdę rolnik staje się niewolnikiem elektrowni wiatrowej. Mało tego, ponosi wszystkie koszty wynikające z kar nakładanych w związku z działalnością elektrowni, gdyż nadal jest właścicielem gruntu, na którym stoi elektrownia. Gdy coś stanie się na działce sąsiada, to on będzie ponosił za to odpowiedzialność. Również gdy firma energetyczna zbankrutuje, co w kryzysie jest przecież możliwe, on zostanie z tą budowlą i będzie płacił podatki od tej nieruchomości. Po podpisaniu takiej umowy rolnicy są przeważnie zobowiązani do zachowania tajemnicy i cała wieś dowiaduje się o tym fakcie w bardzo późnym okresie procedowania, zdarza się, że trudno jest już pomóc tej społeczności.
Jak ludzie mogą się bronić, gdy wbrew ich woli samorządowcy i wybrani rolnicy chcą przeforsować lokalizację elektrowni wiatrowej? Od czego powinni zacząć?
- Od założenia stowarzyszenia. To bardzo prosta procedura. Wystarczą do tego trzy osoby. Regulaminy są powszechnie dostępne, także przez internet. Należy pobrać stosowny druczek, choćby z internetu, następnie wypełnić i złożyć go w starostwie powiatowym. Musi tam być wpisany cel działania, w tym przypadku np. ochrona środowiska. W ciągu miesiąca uzyskuje się rejestrację takiego stowarzyszenia. Dopiero wtedy obywatele stają się stroną w toczącym się postępowaniu. Jeżeli jest ono jeszcze w trybie procedury lokalizacji farmy wiatrowej, to stowarzyszenie może zaskarżyć uchwałę rady gminy. Ponadto istnieje obowiązek informowania takiego stowarzyszenia o każdym wydarzeniu związanym z tą procedurą. Brak tej informacji stanowi podstawę do uchylenia uchwały.
Jakie jeszcze działania poradziłaby Pani ludziom pragnącym skutecznie zaprotestować przeciwko wiatrakom w swoim sąsiedztwie?
- Warto ponadto wiedzieć, że samorządy przeważnie przeprowadzają procedury lokalizacyjne elektrowni wiatrowych w studium lub planie zagospodarowania przestrzennego tylko na podstawie jednej ustawy o planowaniu i zagospodarowaniu przestrzennym. Tymczasem funkcjonują jeszcze dwie ustawy odnoszące się do tych inwestycji. Jest to ustawa o udziale społeczeństwa w tego rodzaju przedsięwzięciach i o ochronie środowiska. Dlatego po rejestracji stowarzyszenia warto organizować w każdej zainteresowanej wsi spotkania z mieszkańcami w formie protokołowanych zebrań wiejskich, które wyrażają opinię do studium albo do planu zagospodarowania przestrzennego. Na takim zebraniu powinien być inwestor, stowarzyszenie, zaproszeni goście, którzy mogą wyrażać swoje opinie, a także wójt czy burmistrz. Ten ostatni nie może lobbować na rzecz jakiegokolwiek rozwiązania m.in. wsród radnych.
Czy warto podejmować to wyzwanie? Jakie są szanse na rozwiązanie tych konfliktów po myśli obywateli?
- Oczywiście, że warto. Świadczą o tym choćby najnowsze przykłady w moim okręgu wyborczym. W gminie Strzegom po takiej akcji protestacyjnej burmistrz odstąpił od planów ulokowania na jej terenie elektrowni wiatrowych. Wcześniej to były Świebodzice. Na Podkarpaciu też walczymy, na razie skutecznie, choć czasami jest bardzo ciężko. W Woli Rafałowskiej doszło do niebywałej interwencji miejscowej policji, która z psami, bez prokuratorskiego nakazu rewizji, wkroczyła do dwóch posesji i dokonała przeszukania. Działo się to rzekomo z powodu anonimowego telefonu, informującego, że mieszkający w tych domach ludzie, którzy protestowali przeciwko elektrowniom wiatrowym, gromadzą materiały wybuchowe. Oczywiście niczego nie znalazła. Będziemy w tej sprawie interweniowali w Sejmie.
Czy można zmienić prawo, by zahamować nadużycia związane z lokalizacją farm wiatrowych?
- Tego naprawdę nie wiem. Złożyłam projekt koniecznych regulacji, tj. zmian w prawie budowlanym i ustawie o planowaniu oraz zagospodarowaniu przestrzennym, a pani marszałek poinformowała mnie, że został on przekazany do komisji samorządu terytorialnego i infrastruktury. Teraz wszystko w rękach posłów. Póki co, wszystkim osobom żyjącym w stanie zagrożenia istniejącymi lub planowanymi elektrowniami wiatrowymi radziłabym skontaktować się z którymś z członków naszego Zespołu Parlamentarnego do spraw Energii Wiatrowej Bezpiecznej dla Ludzi i Środowiska. Wszyscy ci posłowie mają odpowiednią wiedzę o procedurach i możliwościach prawnych na różnych etapach starań o lokalizację elektrowni wiatrowych, by skutecznie pomagać ludziom.