Założenia ustawy, która ma powstrzymać azjatyckie firmy przed wykupieniem za bezcen polskich przedsiębiorstw, mają w sobie pewną logikę, ale niestety diabeł tkwi w szczegółach. Czy chęci obrony polskiego kapitału przed przejęciami przez azjatycką konkurencję nie odetną jednocześnie dopływu kluczowych dla rozwoju polskiej gospodarki inwestycji z USA czy Wielkiej Brytanii? Tylko same firmy ze Stanów Zjednoczonych w ostatnich trzech dekadach zostawiły nad Wisłą ponad 63 mld USD inwestycji, a dzisiaj w firmach z amerykańskim kapitałem pracuje w całej Polsce ponad ćwierć miliona osób. Wypracowane zyski często zostają w Polsce – reinwestycje w 2018 r. stanowiły aż 75 proc. wszystkich nakładów inwestycyjnych pochodzących od firm zagranicznych.
Co prawda podobne przepisy wprowadziły także kraje Europy Zachodniej, jednak ich gospodarki są znacznie bogatsze, więc mogą sobie pozwolić na większą swobodę działań w zakresie dostępu do inwestycji. Przepisy wprowadzone np. w Niemczech czy we Francji są poza tym bardziej szczegółowe i dotyczą konkretnych branż strategicznych. Okres ich obowiązywania jest też znacząco krótszy. Przepisy proponowane przez polski rząd w praktyce jednoznacznie preferują inwestorów z jednego państwa – Niemiec, które w ramach UE mają największą zdolność inwestycyjną, zamykając jednocześnie drogę inwestorom z USA czy Wielkiej Brytanii na okres 2 lat.
Biznes nie znosi próżni, więc zagraniczni inwestorzy, szukający firm, w których mogą ulokować swój kapitał, zaczną się rozglądać za nowymi rynkami. Oby rząd nie musiał za kilka miesięcy z zazdrością spoglądać np. na pozostałe kraje Grupy Wyszehradzkiej, w których zagraniczne inwestycje będą wspomagać szybki powrót na ścieżkę dynamicznego wzrostu. A przecież w ostatnich latach, pomimo wysokiego tempa wzrostu PKB, stopa inwestycji w Polsce (20 proc. w latach 2004-2017) była jedną z najniższych w UE oraz najniższą w regionie Europy Środkowo-Wschodniej. Dodatkowo znacząco zmniejsza się także udział inwestycji sektora prywatnego – z 18,3 proc. PKB w 2008 r., przez 13,9 proc. w 2017 r., do 11,7 proc. w pierwszych trzech kwartałach 2018 r. Czy w obliczu recesji stać nas na zasypanie tej dziury inwestycyjnej? Nowe przepisy utrudnią polskim firmom pozyskiwanie kapitału niezbędnego do sprawnego wychodzenia z kryzysu i dalszego rozwoju. Szczególnie że inwestycje zagraniczne to także ważny zastrzyk gotówki dla całego polskiego sektora małych i średnich firm, który jest dostawcą usług i materiałów dla nowych projektów.
Kryzys to czas, w którym szczególnie liczy się płynność gospodarki i obieg pieniądza, a to gwarantują właśnie inwestycje. W dobie recesji nie możemy myśleć jedynie o podtrzymaniu funkcjonowania przedsiębiorstw. Szybki i trwały powrót na ścieżkę wzrostu jest możliwy wyłącznie dzięki nowym inwestycjom i finansowaniu innowacji. Państwo samo nie udźwignie ciężaru wsparcia biznesu w warunkach „nowej normalności”. Szczególnie że obecna sytuacja może się wydłużać, a zablokowanie inwestycji zapewne negatywnie odbije się na kondycji naszej waluty. Czy Polskę stać na kolejne „Tarcze antykryzysowe” w ciągu co najmniej kilkunastu najbliższych miesięcy?
Przerzucenie konieczności wsparcia i dofinansowania inwestycji na sektor publiczny może z kolei spowodować konieczność cięcia programów socjalnych. Poza oczywistym ryzykiem politycznym, które niesie takie rozwiązanie, wpłynęłoby ono negatywnie na sytuację ekonomiczną polskich rodzin, która już dzisiaj została znacząco pogorszona przez COVID-19. Co więcej, planowane przepisy eliminują z możliwości inwestowania kluczowych sojuszników Polski – Stany Zjednoczone czy Wielką Brytanię.