W roku ubiegłym po Marszu Niepodległości zorganizowanym w Warszawie przez środowiska narodowe, kontestowanym nagłośnione przez media, oświadczenie filozofa prof. Jana Hartmana. Wykazując kompletną niewiedzę, wprowadził on telewidzów w błąd. Twierdził, że geneza święta 11 listopada w Polsce była powiązana z endecką Radą Regencyjną sprawującą władzę w Warszawie w latach 1917-1918 z ramienia cesarzy Austro-Węgier i Niemiec. Przekazała ona władzę brygadierowi Józefowi Piłsudskiemu 14 października 1918 r., po uwolnieniu go przez Niemców z internowania w Magdeburgu i przywiezieniu do Warszawy.
Rada Regencyjna nie była endecka, o tym nawet filozof powinien wiedzieć. Tworzyli ją ks. abp Aleksander Kakowski, książę Zdzisław Lubomirski oraz hr. Józef Ostrowski. Ksiądz prałat Zygmunt Chełmicki był jej sekretarzem, autorem prawie wszystkich orędzi. W żadnym z nich nie ma nawet słowa o 11 listopada.
Członkowie Rady Regencyjnej i jej organów to były osoby nie znoszące endecji, bliskie stronnictwu tzw. realistów lub liberałowie. Przedstawicielem dyplomatycznym Rady Regencyjnej w Moskwie, przy tzw. Radzie Komisarzy Ludowych Lenina i Trockiego był liberał i mason, wybitny polski adwokat Aleksander Lednicki. Wszyscy oni murem stali za 3 maja jako jedynym polskim świętem narodowym i państwowym.
Przeciwni też byli uznaniu za Święto Niepodległości 7 października 1918 r., dnia powołania w Lublinie tzw. Tymczasowego Rządu Ludowego Republiki Polskiej, z socjalistą Ignacym Daszyńskim na czele.
Dzień ten w całym międzywojniu nie miał najmniejszych szans, aby stać się Świętem Niepodległości. Przeciwne mu było otoczenie Piłsudskiego, a on sam również, gdyż utworzony wówczas rząd nie był rządem z jego woli. Tych szans nie uzyskał nawet wtedy, gdy na Zamku Królewskim w Warszawie na kilka godzin zawisł czerwony sztandar, jak również po wojnie, w PRL, mimo że Józef Cyrankiewicz, „żelazny premier", wyraźnie o to zabiegał. Przybywał on 7 października parokrotnie do Lublina, by czcić, według niego, pierwszy „rząd ludowy” w dziejach Polski.
Z ustaleniem 11 listopada jako Święta Niepodległości, związanego z osobą Józefa Piłsudskiego, jego najbliższe otoczenie miało kłopot. Pragnęło ono, by dniem tym był 10 listopada, kiedy Piłsudski przybył z Magdeburga do Warszawy.
Entuzjazmu do tej daty nie przejawiał jednak przyszły Marszałek. Dostrzegał on niezadowolenie nurtu narodowego, chrześcijańskich demokratów oraz znacznej części ludowców od Wincentego Witosa.
Nie wszyscy też w bliskim mu PPS tego pragnęli. Zrozumieli to w lot inicjatorzy i niebawem zaczęli się opowiadać za 11 listopada jako Świętem Niepodległości, łącząc je z Józefem Piłsudskim, który w tym dniu, w dzień po przybyciu do Warszawy, zaczął tworzyć struktury państwowe.
Znaczenie miał też fakt, iż 11 listopada 1918 r. mocarstwa zachodnie zawarły w Compiègne we Francji rozejm z pokonanymi Niemcami. Chodziło bowiem o akceptację święta przez narodowców Romana Dmowskiego, przez ludowców Wincentego Witosa, chrześcijańskich demokratów Wojciecha Korfantego i całą PPS. Czas wykazał, że było to aż do wybuchu II wojny światowej nieosiągalne. Na lewicy KPRP (Komunistyczna Partia Robotnicza Polski) negowała potrzebę święta, gdyż zgodnie z tradycją SDKPiL (Socjaldemokracji Królestwa Polskiego i Litwy/) oraz według myśli jej przywódczyni Róży Luksemburg i założeń PPS-Lewicy głosiła hasła: Precz z niepodległością Polski, Niech żyje Polska Republika Rad.
Otoczenie Józefa Piłsudskiego i on sam byli wręcz przekonani, że 11 listopada, związany nadal z faktem przybycia brygadiera do Warszawy, ale również z rozejmem państw Ententy z Niemcami, przysporzy zwolenników nowemu świętu. Przejawiano złudną nadzieje, że 11 listopada uznany zostanie przez Sejm Ustawodawczy wybrany w wyborach 26 stycznia 1919 r. Tak się nie stało. Sejm 29 kwietnia 1919 r. podjął uchwałę, że 3 maja będzie w Polsce, odrodzonej po 123 latach niewoli, jedynym świętem narodowym i państwowym, dniem wolnym od pracy.
Po zwycięstwie nad bolszewikami w wojnie 1920 r., po Cudzie nad Wisłą, w kolejnych gabinetach rządowych zasiadali z reguły narodowcy, chadecy, ludowcy. Nie dążyli oni do uchwalenia Święta Niepodległości, związanego to prawda z Compiègne, ale i z osobą Józefa Piłsudskiego. Jednak powoli sytuacja ewoluowała. Po wojnie bolszewickiej w 1921 r. ustanawiano w Polsce order Polonia Restituta. Zgodzono się, by był on przyznawany i wręczany każdego roku w dniu 11 listopada. Promulgowanie jednak tego dnia jako ogólnopolskiego, narodowego Święta Niepodległości, nadal pozostawało nieosiągalne. Stan taki trwał przez szereg lat, nawet po zmianie systemu władzy po zamachu majowym 1926 r. Nie zmieniła go nowa Konstytucja z 1935 r., zwana kwietniową, a mogła, gdyż dała środowisku Marszałka możliwość uzyskania większości w rządzie i w parlamencie.
Józef Piłsudski do ostatnich chwil życia nie zmierzał do ustawowego uchwalenia 11 listopada jako święta państwowego, ogólnopolskiego. Po objęciu, w następstwie zamachu majowego, stanowiska prezesa Rady Ministrów, 8 listopada 1926 r. polecił ministrom, ażeby w swoich resortach ustanowili 11 listopada dniem świątecznym, wolnym od pracy.
Nie dochodziło do demonstracyjnych bojkotów, demonstracji przeciwnych świętu. Działo się tak, mimo że Stronnictwo Narodowe, jego organizacje młodzieżowe, większość ludowców, jak również część przeciwników Piłsudskiego z Polskiej Partii Socjalistycznej przypominało w swoich organach prasowych, ulotkach, w trakcie okolicznościowych zebrań: To nie nasze święto - to święto marszałka Piłsudskiego i jego zwolenników. Ze względu jednak na patriotyczną oprawę, defilady Wojska Polskiego, które łączyły Polaków ponad barierami politycznymi, 11 listopada obchodzono w całym kraju, chociaż długo nie było świętem ustawowym.
11 listopada stał się świętem ustawowym, państwowym, uznanym prawnie jako Święto Niepodległości, tuż przed najazdem na Polskę narodowo-socjalistycznych Niemiec i bolszewickiej Rosji Sowieckiej, dwa lata przed wybuchem wojny w 1939 r. Dopiero rząd premiera Felicjana Sławoja Składkowskiego proklamował ustawę o Święcie Niepodległości. Podpisali ją wraz z prezesem Rady Ministrów wszyscy członkowie gabinetu. Uchwalił ustawę Sejm Rzeczypospolitej Polskiej 23 kwietnia 1937 r. Ogłoszona ona została w Dzienniku Ustaw nr 33 z 30 kwietnia 1937 r., pozycja 255, strona 609. Ustawa zawierała dwa artykuły. Artykuł 1 brzmiał: "Dzień 11 listopada jako rocznica odzyskania przez Naród Polski niepodległego bytu państwowego i jako dzień po wsze czasy związany z wielkim imieniem Józefa Piłsudskiego, zwycięskiego wodza Narodu w walkach o wolność Ojczyzny jest uroczystym świętem Niepodległości”. Artykuł 2: "Dzień 11 listopada jest dniem wolnym od pracy".
Z mocy ustawy w latach międzywojennych Polacy obchodzili 11 listopada jako ogólnopolskie, państwowe Święto Niepodległości zaledwie dwa razy, w 1937 i 1938 r. W 1939 r. obchody uniemożliwiła wojna. Pod okupacja niemiecką i sowiecką obchodzono święto w strukturach polskiego państwa podziemnego, tajnie oraz poprzez nabożeństwa w kościołach. Niemcy w Generalnej Guberni nakazywali zamykanie kościołów 11 listopada. Organizowano więc potajemne nabożeństwa. Działo się tak, gdyż rząd polski na emigracji, jego premier i Wódz Naczelny gen. Władysław Sikorski uznawał to święto za państwowe. Wojna sprawiła, że umilkły spory o jego zasadność. Polacy przecież znów musieli wybijać się na niepodległość. Święto Niepodległości stawało się świętem całego Narodu.
Za chichot historii należy uznać fakt, że komuniści już pod koniec wojny, przejmując władzę w kraju z woli Stalina po 22 lipca 1944 r., posługując się uzurpowaną nazwą Rzeczpospolita Polska, zanim przemienili ją w PRL, jeszcze w pierwszych latach po wojnie na krótko pozwolili obchodzić w podporządkowanym im kraju 3 maja i 11 listopada. Po kilku latach to się skończyło. Pierwsze z tych świąt zastąpił 1 maja, mimo że nie był nigdy w Polsce niepodległej świętem państwowym, a w miejsce 11 listopada narzucono 22 lipca, datę związania z ogłoszeniem przez komunistów tzw. Manifestu PKWN, ułożonego wcześniej w miejscowości Berycha pod Moskwą i proklamowanego w kraju.
Zryw "Solidarności” w 1980 r. sprawił, że 11 listopada obchodzono już nie tylko w kościołach, ale manifestowano publicznie, nielegalnie, narażając się na represje władz komunistycznych.
Zbliżająca się 70. rocznica tego święta spowodowała, że i władze państwowe, jeszcze go nie legalizując, zaczęły wypowiadać się o nim z uznaniem. Profesor Henryk Jabłoński, do niedawna przewodniczący Rady Państwa, przed wojną oficjalnie gorący piłsudczyk, a jednocześnie członek jaczejki komunistycznej, przewodniczył specjalnej sesji naukowej poświęconej rocznicy Święta Niepodległości.
Oficjalne zaproszenia wysłano do uczelni wyższych, także do Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Rektor ks. bp Piotr Hemperek zaproszenie scedował mnie. Zebranie odbywało się w Warszawie w pałacyku Sobańskich.
W czasie dyskusji, prawie jednomyślnie, przeszła propozycja, by dla uczczenia Święta Niepodległości wokół Sejmu ustawić popiersia najwybitniejszych przedstawicieli, mówców sejmowych. Proponowałem, z czym się milcząco zgodzono, by wśród wyróżnionych znaleźli się m.in. ks. Kazimierz Lutosławski, Ignacy Daszyński, Wojciech Korfanty, Wincenty Witos.
Ktoś proponował, żeby przed Sejmem umieścić również popiersie Marszałka Piłsudskiego. Padł głos, co było zabawne, korygujący, że jeśli będzie popiersie Marszałka, to należy je ustawić tyłem do Sejmu. Zapytałem, kto ten uzupełniający pomysł zgłosił. Usłyszałem, że był to Tomasz Nałęcz, młody doktor z Uniwersytetu Warszawskiego. Żadnej z tych propozycji oczywiście nie zrealizowano.
Do przywrócenia ustawowego Święta Niepodległości i 3 Maja będzie musiało dojść, tego pragnie Naród, usłyszałem z ust Prymasa Polski ks. kard. Stefana Wyszyńskiego, gdy go informowałem o konferencji w pałacyku Sobańskich. Miałem w pamięci te słowa.
Kiedy więc w porządku obrad Sejmu PRL w dniu 9 listopada 1988 r. znalazło się wystąpienie Henryka Jabłońskiego zatytułowane "Upamiętnienie 70. rocznicy odzyskania przez Polskę niepodległości" postanowiłem upomnieć się o przywrócenie Święta Niepodległości. Po zakończeniu przez Jabłońskiego przemówienia, w którym cytował Marksa, Engelsa i Lenina - pominął Stalina, bo wiedział, że już nadchodzą inne czasy - zabrałem głos. Powiedziałem, że święto 11 listopada nigdy, żadną ustawą Sejmu nie zostało zniesione, jedynie w wykazie świąt pominięte, wystarczy, że rząd oświadczy, iż przywraca się 11 listopada jako ogólnopolskie święto państwowe. Otrzymałem oklaski.
Marszałek prowadzący obrady, wyraźnie zakłopotany, powiedział, że przekaże mój wniosek rządowi, by premier Mieczysław Rakowski wypowiedział się. Jednak nie uczynił on tego.
Następnego dnia zamierzałem interweniować, ale pod koniec obrad prowadząca je wicemarszałek Elżbieta Gacek zauważyła, iż "Pozostaje jeszcze bez odpowiedzi pytanie postawione przez posła Ryszarda Bendera". Zapowiedziała ona jednocześnie, że w tej sprawie zabierze głos podsekretarz stanu w Ministerstwie Pracy i Polityki Socjalnej Jerzy Szreter, ten sam, którego w ostatnim rządzie PRL Tadeusza Mazowieckiego Jacek Kuroń awansował, uczynił go pełnym sekretarzem stanu.
Odpowiadając, Jerzy Szreter kpił i ironizował. Oświadczył, że mamy w Polsce osiem świąt, w tym tylko dwa państwowe: 1 maja i 22 lipca. Twierdził, że trzecie święto państwowe - 11 listopada, jeśli zostanie wprowadzone, zmniejszy dochody państwa o 80 miliardów złotych, a każdy obywatel straci 2 tysiące złotych. Ta wypowiedź Szretera sprawiła, że w sejmowych komisjach przeważyła opinia, że 11 listopada może być przywrócony, ale nie jako dzień wolny od pracy, z czym godził się premier Rakowski.
Kiedy dowiedziałem się o tym w połowie stycznia następnego roku, po przezwyciężeniu utrudnień proceduralnych dotarłem do gabinetu premiera. Zaprotestowałem, że godzi się on na 11 listopada jako półświęto, a jest to przecież Święto Niepodległości. On na to: Po co pan mnie straszy! Dodałem, że Litwa już przywróciła swoje święto 16 lutego, będzie je niebawem obchodzić, a jest jeszcze republiką sowiecką. Zapytałem, czy przysporzy to Polsce i panu premierowi chwały. Premier wykrzyknął wręcz: Co pan opowiada, jak pan się zachowuje! I już spokojniej opowiadał, że gdy on w tymże gabinecie był pierwszy raz u premiera Cyrankiewicza, to był tak stremowany, że żegnając się, wszedł do jego szafy, nie rozpoznał drzwi wyjściowych. Odrzekłem, że inne już pokolenie i inne czasy nadchodzą. Zakończyłem rozmowę słowami: Panie premierze, dziwi mnie, że nie chce pan, by Święto Niepodległości powróciło za pańskiego urzędowania. On mruknął: Przemyślę sprawę, tyle mogę panu odpowiedzieć, ale czy będzie możliwe to, o co pan wnioskuje, nie wiem.
Czas przyspieszał zmiany polityczne w Polsce zapoczątkowane przez NSZZ "Solidarność", słabła władza komunistyczna. To, co wcześniej wydawało się niemożliwe, okazywało się osiągalne. Ze zdumieniem słuchałem w czasie obrad Sejmu 15 lutego 1989 r. słów wicemarszałek Elżbiety Gacek, która informowała, że komisje sejmowe uznały, iż "tradycja 22 lipca wrosła w naszą świadomość, nie wymazując z pamięci 11 listopada. Obie daty są kamieniami milowymi naszej państwowości". Przez moment wydawało mi się, że się przesłyszałem.
Zraziło mnie natomiast przyrównanie komunistycznego 22 lipca do Święta Niepodległości 11 listopada. Przywrócenie narodowi 11 listopada uznałem za najistotniejsze. Doszedłem do mównicy i powiedziałem: Kiedy 9 listopada ubiegłego roku, tutaj, w Sejmie upomniałem się o to, sprawa nie była prosta. Pan minister Jerzy Szreter podniósł wówczas szereg obiekcji, powiedzmy wyraźnie - miałkich - niewspółmiernych do wagi sprawy. Cieszyć się należy, że rząd zmienił zdanie... W tej sytuacji mało istotna jest procedura, święto to nigdy przez Sejm nie było zniesione. Uchwalamy je, tworząc ustawę. Cóż, nawet przysięgę małżeńską ponawia się często po 25 czy więcej latach.
Wicemarszałek Tadeusz Porębski uparł się, że musi być nowa ustawa uchwalająca święto. Poddał ją pod głosowanie, przeszła dużą większością głosów. Publikowane sprawozdania stenograficzne nie podają, ilu posłów głosowało i jak głosowało, nie wymieniają też nazwisk głosujących. Dostrzegłem kilka rąk podniesionych przeciw i kilku posłów wstrzymało się od głosu. Były oklaski, nie odegrano hymnu narodowego i nie odśpiewano, gdyż wicemarszałek Porębski momentalnie przeszedł do kolejnego punktu obrad, do projektu ustany o ubezpieczeniach społecznych. Siermiężnie więc wracało Święto Niepodległości do Polaków, ale powróciło.
Tak, tego święta nie pragnęli i nie uznawali komuniści w Polsce odrodzonej, nawet po 1937 r., kiedy stało się ono świętem państwowym. Ustanowili je ponownie, zamiast przywrócić, pod presją społeczną, w epoce "Solidarności".
Dziś ich następcy i sojusznicy ze środowisk lewicowych oraz liberalnych ponownie kontestują święto 11 listopada zainicjowane przez polską lewicę niepodległościową w 1918 r., które od 1937 r. stało się ogólnopolskim, państwowym Świętem Niepodległości. Idą oni w ślady komunistów. Bronią natomiast 11 listopada - to paradoks historii - środowiska od nich odległe ideowo, m.in. Związek Żołnierzy Narodowych Sił Zbrojnych i ich młode pokolenie, Młodzież Wszechpolska, Obóz Narodowo-Radykalny, kręgi narodowe i chrześcijańsko-społeczne.
Część współczesnej lewicy nie tylko bojkotuje Święto Niepodległości, którego promotorami już w 1918 r., w Polsce odrodzonej, byli ludzie tejże lewicy, ale niepodległościowej, większość członków PPS oraz różne środowiska skupione wokół Józefa Piłsudskiego. Obecna lewica, nurty liberalne, często bliskie ideowo Platformie Obywatelskiej, święto w dniu 11 listopada nie tylko bojkotują. Rozbijają brutalnie marsze, nawet z udziałem swoich zwolenników z Niemiec. Sojusz ten jest dla Polaków straszny. Poniewierają oni własną tradycję związaną z tym świętem. Tak się działo przed rokiem w czasie Marszu Niepodległości w Warszawie. Miejmy nadzieję, że Marszu Niepodległości w tym roku nie zakłócą lewicowe bojówki. Zły to bowiem ptak, co własne gniazdo kala.