Utknęli na dobre w Szkocji, w szwadronie łączności 10. Brygady Kawalerii Pancernej. Anglicy nie bardzo wiedzieli, co zrobić z tysiącami polskich żołnierzy przybyłych w ramach ewakuacji po klęsce Francji w 1940 roku. Łącznościowcom z 10. Brygady kazano pilnować wybrzeża na północy, choć na niemiecką inwazję się nie zanosiło. „Jeszcze długo dyskutowałbym ze szkockimi przyjaciółmi poważnie i głęboko, czy idzie na pogodę (to znaczy, czy będzie mniej lało), gdyby nie to…” – wspominał Tadeusz Burdziński.
Pewnego dnia 1942 roku w koszarach pojawił się mężczyzna z siedziby Naczelnego Wodza w Londynie. Wzywał na rozmowy niektórych żołnierzy, a gdy przyszła kolej na Burdzińskiego, okazało się, że chodzi o przerzut na spadochronie do kraju, o skok „z dziury w samolocie”. „Aż mną wstrząsnęło ze zgrozy – przyszły cichociemny zapamiętał ten szok. – Z tramwaju, ewentualnie, z trampoliny – jeszcze ujdzie, ale z samolotu?”.
Na skraju pustynnej drogi
W II Rzeczypospolitej wojska powietrznodesantowe dopiero raczkowały: pierwszy kurs dla oddziałów tej formacji odbył się w 1937 roku w Legionowie, Wojskowy Ośrodek Spadochronowy dla pierwszych oddziałów desantowych powstał w Bydgoszczy w roku 1939 – za późno. Nic zatem dziwnego, że dla wielu, którym przedstawiano propozycję misji w kraju, barierą trudną do przełamania był właśnie skok: „Im dłużej rozważałem tę sprawę, tym bardziej moje opory traciły swe napięcie. Fatalna dziura w samolocie zaczęła mi się wydawać jakoś mniej groźna. Starałem się o niej nie myśleć” – oswajał się z tą myślą Burdziński.
Decyzja zapadła – po szkoleniu został zrzucony nocą z 16 na 17 lutego 1943 roku i przydzielony do Komendy Głównej AK jako radiotelegrafista.
Tomasz Wierzejski, żołnierz generała Andersa, pełnił w Palestynie funkcję pierwszego oficera technicznego 5. Brygady Saperów, gdy podczas manewrów spostrzegł na drodze jeepa. „Nie wiedziałem, że w tej chwili zbliża się przeznaczenie” – zapamiętał. Propozycję dołączenia do cichociemnych dostał na skraju pustynnej drogi od swego dawnego przełożonego w Sowietach. W ciągu dziesięciu minut, w hałasie mijających go kolejnych kolumn samochodów pełnych ludzi, z którymi miał nadzieję kiedyś „wjechać na ziemię rodzinną”, musiał postanowić o dalszym życiu. Zgodził się. Skoczył w maju 1944 roku i walczył w Powstaniu Warszawskim.
Takich właśnie szukano – gotowych podejmować decyzje błyskawicznie, niewahających się w obliczu nieprzewidzianych sytuacji, straceńców odważnych, ale i rozważnych. Od nich miało przecież w przyszłości zależeć życie wielu ludzi pod okupacją.
Spośród ponad 2,5 tysiąca ochotników ciężkie szkolenie ukończyło 606, a do skoku skierowano 579. W latach 1941-1944 na polskiej ziemi wylądowały 344 osoby – 316 z nich było żołnierzami cichociemnymi wysłanymi przez Ministerstwo Spraw Wojskowych, pozostali, nazywani „kociakami” od nazwiska ministra spraw wewnętrznych Stanisława Kota, reprezentowali władze cywilne – byli kurierami i emisariuszami politycznymi.
„Szóstka” werbuje
Pomysł zrzucania pod niemiecką okupację żołnierzy wyszkolonych w różnych sprawnościach, potrzebnych w walce konspiracyjnej, wykluwał się długo. Jeszcze we Francji, gdzie gen. Władysław Sikorski zbierał pod swoją komendę tych, którzy po klęsce wrześniowej przedostali się na Zachód, kilku oficerów rozpoczęło starania o otwarcie drogi dla skoczków do kraju. Chętni byli, brakowało jednak samolotów, bo dla Francuzów kwestia wsparcia podziemia „gdzieś na wschodzie” była nieistotna. Idea nabrała realnych kształtów dopiero po klęsce Francji, gdy polscy żołnierze znaleźli się w Wielkiej Brytanii. Powołane z polecenia premiera Winstona Churchilla Kierownictwo Operacji Specjalnych (Special Operations Executive) przygotowywać miało najlepszych do walki na ziemiach okupowanych przez III Rzeszę. Za współpracę z sekcją polską SOE odpowiadał Oddział VI przy Sztabie Naczelnego Wodza, słynna „szóstka” – to za jej sprawą ludzie znikali ze swoich oddziałów, „kierowani do zadań specjalnych”, „przenoszeni do innych oddziałów”, „delegowani w ramach reorganizacji”…
Chociaż SOE ingerowało zdecydowanie w działania na terytoriach okupowanych, współpraca z Rządem RP na Uchodźstwie odbywała się na innych zasadach: ostateczne decyzje zapadały w Londynie i Komendzie Głównej ZWZ/AK. O sekcji polskiej SOE rzec by można bez przesady, że pełniła funkcję usługową wobec władz na uchodźstwie, pozostających w kontakcie z podziemiem. Prowadziła szkolenia i dostarczała sprzęt, ale ludzi dobierała „szóstka”.
Dlaczego cichociemni?
Skok z samolotu w ciemność, a potem lądowanie w nieznanym terenie, prawie po omacku. Tak zaczynali swoją konspiracyjną działalność w zajętej przez Niemców Polsce cichociemni. Pierwsi wylądowali 75 lat temu, nocą z 15 na 16 lutego 1941 roku, pod wsią Dębowiec na Śląsku Cieszyńskim. Wśród „ptaszków” – w kraju nie znano określenia „cichociemny” – których bojowe wyczyny przeszły do legendy, byli dywersanci, minerzy, radiotelegrafiści, fałszerze dokumentów – ale także dowódcy zgrupowań partyzanckich i emisariusze wojskowi.
Skąd ta dziwna nazwa – „cichociemni”? Tego nie wie nikt. Powstała podobno w środowisku żołnierskim w Szkocji. „W owych czasach zaczęli znikać z oddziałów, po cichu i w niejasnych, a więc ’ciemnych’ okolicznościach, co większe zabijaki” – wspomina jeden z cichociemnych. Nikt nie tłumaczył pozostałym żołnierzom, dokąd kierowano wybranych. Absolutna dyskrecja była konieczna dla bezpieczeństwa przyszłych skoczków, bowiem niemiecki wywiad miał swoje oczy i uszy wszędzie. Inni twierdzą, że słowo to nawiązuje do sposobu ich działania – „po cichu” i „w ciemności”.
Kurs „korzonkowy”, dywersja i komisje śledcze
Na ćwiczeniach w Wielkiej Brytanii i od 1944 roku we Włoszech nie szczędzono ludzi. Izolacja od świata zewnętrznego miała ich przygotować do życia w konspiracyjnych warunkach. Sprawność fizyczna i zaradność w każdych warunkach stanowiły podstawę. Trenowano walkę wręcz, wspinanie się po linach, umiejętność cichej likwidacji przeciwnika. Zaliczali „kurs korzonkowy” – trzeba było w górach północnej Szkocji wyżywić się tym, co udało się znaleźć lub upolować. W jednej z baz postawiono kandydatom dziwny warunek: do górskiej siedziby mogli wchodzić tylko chyłkiem przez płot i okna. Kto przekroczył bramę lub drzwi, płacił sześć pensów kary.
Zakwaterowani pod koniec 1940 roku w Inverlochy Castle pod Fort William w hrabstwie Inverness nabywali wprawy w strzelaniu bez celowania, i to z różnych pozycji; uczyli się wytwarzania materiałów wybuchowych domowymi sposobami i postępowania z detonatorami; wiele uwagi poświęcano najnowszemu wynalazkowi – plastikowi. W kość dawały zadania terenowe. Wywieziony w nieznanym mu kierunku człowiek musiał wrócić, nie wpadając po drodze w ręce patrolującej okolicę gwardii i mieszkańców, podejrzliwych wobec każdego obcego, w którym widziano szpiega III Rzeszy. W związku z zagrożeniem niemiecką inwazją znaki drogowe były pozaklejane lub odwrócone w przeciwnym kierunku, co nie ułatwiało zadania. Kto nie podołał, odpadał.
W posiadłości Briggens pod Londynem przechodzili partiami od stycznia 1941 roku kurs nazywany „konspiracyjnym”. Dostawali zadanie, np. unieruchomić fabrykę. Musieli przygotować plan i przeprowadzić go, podczas gdy wokół starego obiektu przemysłowego krążyły nieuprzedzone o niczym patrole policji brytyjskiej. W podobny sposób „niszczyli” działa przeciwlotnicze, mosty, tunele, a nawet „wysadzili” fabrykę amunicji.
Doskonalono pamięć i spostrzegawczość. Ich uwaga musiała być stale w napięciu, zjeżdżały bowiem niespodziewanie, w dzień i w nocy, „komisje śledcze”. „Pytano nas o rzeczy i sprawy proste: gdzieś był wczoraj, coś tam robił i o czym rozmawiałeś – wspominał jeden z „przesłuchiwanych”. – W odpowiedzi zawsze należało kłamać, ale tak, aby to kłamstwo miało wszelkie cechy prawdy, zwłaszcza że w sąsiednim pokoju inna komisja jednocześnie badała twego kolegę, z którym cię widziano wczoraj w sąsiednim miasteczku”. Jedna pomyłka – i koniec nauki. Błędy były niedopuszczalne i niewybaczalne – ludzie ci musieli być niezawodni, nie mieli prawa do pomyłki. Niemcy nie daliby im drugiej szansy…
Skoczył we śnie
W ośrodku treningowym Largo House, zbudowanym własnymi rękoma przez żołnierzy generała Stanisława Sosabowskiego, twórcę 1. Samodzielnej Brygady Spadochronowej, a potem w brytyjskim ośrodku Ringway, czekała przyszłych cichociemnych trudność dla niektórych największa: zaprawa i skoki. Tę pierwszą, polegającą na ćwiczeniu do upadłego na specjalnych przyrządach dało się, zacisnąwszy zęby, przetrzymać. Zapoznawszy się z cieszącym się złą sławą trapezem, windowanym z siedzącym na nim człowiekiem wysoko i spuszczanym znienacka, tak by spadający poczuł, co znaczy zderzenie z ziemią, kandydaci przechodzili do rzeczy – trzeba było w Ringway wsiąść do samolotu i wysiąść z niego wysoko w chmurach…
Głównym celem instruktorów było wyrobienie automatycznego odruchu na dwie komendy: „action station”, czyli „przygotowanie”, i „go”, po którym człowiek miał bez ułamka sekundy wahania wyskoczyć. Leszek Starzyński „Malewa”, bratanek bohaterskiego prezydenta Warszawy, ukończywszy naukę w Polskiej Szkole Wywiadu prowadzonej pod przykrywką Oficerskiego Kursu Doskonalenia Administracji Wojskowej, wspominał: „Wszyscy już jesteśmy ’zautomatyzowani’. Mieliśmy dowód przedwczoraj w nocy. Jakiś adept o wysokich (dosłownie) aspiracjach krzyknął przez sen: ’action station!’. Inny natychmiast wrzasnął: ’go!’. Trzeci zleciał z pryczy”. Napięcie nerwów i koncentracja na wykonaniu zadania obarczonego ryzykiem śmierci dawały znać o sobie.
Siła dyscypliny
Stopień wewnętrznego zdyscyplinowania był u kandydatów niewiarygodnie wysoki. Spadochrony otwierały się za sprawą liny desantowej, tzw. linki życia, zakończonej klamrą zatrzaskiwaną w karabińczyku zamocowanym w samolocie. Każdy musiał być przypięty, by czasza się rozpostarła. Pewnego dnia 1943 roku do samolotu wsiadło nie dziesięciu, lecz dziewięciu ludzi. Jeden zachorował, o czym pozostali nie wiedzieli. Skaczący z numerem dwa zobaczył w ostatniej chwili, że koło ramienia porucznika z numerem cztery zwisa luzem karabińczyk. Skacząc, krzyknął: „Pan nie jest przypięty!”. Po nim poszedł w powietrze numer trzeci, a porucznik zdążył obejrzeć się za siebie. Zobaczył wolny karabińczyk i… skoczył. Z pełną świadomością, że runie na ziemię jak kamień. Skoczył, bo była jego kolej. Tak silna była wewnętrzna presja wykonania rozkazu. Przeżył, rzecz jasna, bo karabińczyk należał do brakującego na pokładzie żołnierza.
Po pierwszym skoku przez otwór w podłodze samolotu, okupionym potężnym strachem, Starzyński był zachwycony: „Mogę skakać pięć razy dziennie! Pierwszorzędna rozrywka!”. Podobnie reagowali pozostali z jego grupy. Gdy jednak nadszedł moment wsiadania po raz wtóry do maszyny, Starzyński z przykrością stwierdził, że zaczyna odczuwać coś dziwnego, jakby zdenerwowanie… I tak było za każdym razem.
W nowej skórze
Ostatni etap szkolenia wydawał się rozrywką w porównaniu z tym, co przeszli wcześniej, ale rozstrzygał o ich szansie na przeżycie w kraju. Uczono ich realiów życia pod okupacją, poznawali własny kraj od nowa: monety, banknoty, kenkarty, nazwy ulic, ceny biletów – zgubić ich mógł każdy błąd, drobne przeoczenie. Musieli zapomnieć, że są wojskowymi, wyzbyć się typowych odruchów, np. salutowania i trzaskania obcasami. Nawet ubiorem musieli się upodobnić do przeciętnego mieszkańca Generalnego Gubernatorstwa, bo Niemcy wiedzieli o „zrzutkach” i polowali na nich. I wreszcie rzecz podstawowa: trzeba było nauczyć się własnej legendy, rozstać raz na zawsze z dotychczasową tożsamością. Na miejscu przejmowały ich „ciotki” – kobiety z gotowymi konspiracyjnymi mieszkaniami, opiekujące się nimi przez okres aklimatyzacji.
Wybrani sprostali drakońskim metodom instruktorów, przełamali wszystkie swoje lęki – a jednak kilku w ostatniej chwili się wycofało „na skutek oporów psychicznych, na stacji wyczekiwania, na krótko przed wsiadaniem do samolotu – jak pisał cichociemny Stanisław Jankowski we wspomnieniach. – Każda zmiana decyzji była uwzględniana. Nie żądano nawet jej motywacji. Mimo to – a może właśnie dlatego wycofywali się bardzo nieliczni”.
Gdy wreszcie ich stopy dotknęły polskiej ziemi, szli każdy swoją drogą – tam, gdzie posłał ich rozkaz. Kierowano ich do zadań najtrudniejszych: organizacyjnych, wywiadowczych, dywersyjnych, partyzanckich. Zaprzysiężeni na rotę ZWZ/AK, słowa dotrzymali. Wróg zebrał wśród nich ogromne śmiertelne żniwo: 103 zginęło w czasie wojny, a dziewięciu zostało zamordowanych przez władze w komunistycznej Polsce. Ocalał co trzeci.