Donald Trump zostanie 45. prezydentem Stanów Zjednoczonych. Sprawił najbardziej zaskakującą niespodziankę w historii politycznej Ameryki, pokonując, choć z ledwością, swą przeciwniczkę reprezentującą Partię Demokratyczną, Hillary Clinton. Mimo że tracił do niej na poziomie sumy wszystkich głosów wyborczych, to zdobył niewielką przewagę w decydujących o zwycięstwie wynikach Kolegium Elektorów. Porażka była wyjątkowo mała, ale stanowiła mocną i bolesną nauczkę w kwestii kontynuacji programu obecnego rządu Obamy, programu o nachyleniu lewicowo-progresywnym opartym na kulturowej „fundamentalnej transformacji” Ameryki, który wedle oczekiwań Baracka Obamy miała kontynuować Hillary Clinton.
Antyliberalne powstanie
Koalicja Trumpa uzyskała zwycięstwo dzięki głosom tych, którzy zazwyczaj nie głosują – było to ogromne powstanie klasy pracowników, w większości białych, aby położyć kres rządom liberalnych elit w Waszyngtonie. Pozostający początkowo w tyle kandydat Partii Konserwatywnej obiecał „osuszyć to bagno”, w jakim znalazł się narodowy kapitał, by „Amerykę znowu uczynić wielką” dla tych, którzy mieszkają poza enklawą Waszyngtonu.
Wielu Amerykanów było tak zdesperowanych, by dokonać zmiany i zatrzymać prezydenturę Hillary Clinton, że postanowiło zaryzykować, głosując na miliardera, potentata od handlu nieruchomościami, bez doświadczenia w zakresie sprawowania rządowych funkcji publicznych, na które zresztą nawet nie miał czasu – a nie na wysoko wykwalifikowaną kandydatkę. Hillary Clinton była kandydatką, która opowiadała się za status quo, czyli pozostawieniem obecnego stanu rzeczy; była kandydatką, która z pewnością kontynuowałaby drogę, jaką kroczył rząd Obamy, ponieważ obiecywała, że „zachowa jego dziedzictwo”.
Trump przeniknął do tzw. blue wall [niebieskiej ściany], czyli do tych stanów, które tradycyjnie głosowały na Demokratów, jak Wisconsin, Pensylwania i Michigan, i by zdobyć kluczowe pole bitwy, potrzebował 270 głosów elektorskich w Kolegium Elektorów. Trump wygrał w stanach, które tradycyjnie głosują na Republikanów, zwłaszcza na południu, i potrafił podbić kilka stanów, w których wygrał Barack Obama w roku 2012.
Zwycięstwa w Pensylwanii, Ohio, na Florydzie, w Iowa i (prawdopodobnie) w Michigan zadały kłam większości narodowych sondaży, które przewidywały szybkie zwycięstwo Clinton, zaśmiano się w twarz medialnym ekspertom, którzy uważali, że prezydentura Clinton już jest przesądzona. Żaden z tych sondaży i żadna z prognoz nie brały pod uwagę „milczącej większości”, która popierała Trumpa, a w jeszcze mniejszym stopniu, że ta milcząca większość weźmie masowy udział w głosowaniu.
Środa rano, po wielkim głosowaniu wtorkowym, była ostatnim tryumfem kampanii, która od samego początku była niedoceniona. Trump w prawyborach z ramienia Partii Republikańskiej zwyciężył z 16 innymi kandydatami, którzy gotowi byli ubiegać się o prezydenturę, a wielu z nich byli to szanowani i doświadczeni urzędnicy.
Front przeciw Clinton
Trumpa taktyka spalonej ziemi w ramach głównej walki o prezydenturę, która potem miała miejsce, uznawana jest za najbardziej brutalną w historii. Jego zwycięstwo opierało się bardziej na głosach przeciwko Clinton niż za Trumpem. Trump pozostaje jednym z najbardziej niepopularnych kandydatów, którzy w ogóle zostali kiedykolwiek wybrani na prezydenta. Po raz pierwszy w historii wyborów w Stanach Zjednoczonych więcej ludzi było zdecydowanych głosować przeciwko kandydatowi drugiej partii, niż na to zasługiwał ich własny kandydat.
Znakiem charakterystycznym walki wyborczej Trumpa i ulubionym adresatem była jego przeciwniczka, którą przedstawiał jako osobę skorumpowaną, przestępcę, nienadającą się na ten najwyższy urząd. Clinton walczyła o to, by utrzymać wiarygodność, pozostając w centrum zainteresowania mediów. Sytuację pogarszało to, że Trump powracał do Billa Clintona, poprzedniego prezydenta Stanów Zjednoczonych, wytykając mu zdrady małżeńskie i skandale seksualne.
Zwolennicy Trumpa stali się jego zagorzałymi zwolennikami i ci zwolennicy poszli głosować masowo. Nazywamy ich „trumpistami”. Było jasne, że olbrzymie wiece Trumpa wskazują na to, że istnieje wystarczająco duża „milcząca większość”, która naprawdę była za nim.
Zwolennicy Clinton popadli w samozadowolenie i brakowało im entuzjazmu, a nawet wystarczającej motywacji. Mimo że Clinton miała tylko niewielką przewagę w sondażach, to Demokraci nie pojawili się w wystarczającej liczbie przy urnach wyborczych. Koalicja różnych grup mniejszościowych, w tym homoseksualistów i transgender z tzw. LGBTQ, dzięki której Obama został ponownie wybrany na prezydenta, teraz poszła na wybory w zbyt małej liczbie. Demokraci sądzili, jak większość społeczeństwa, że prezydentura Clinton w roku 2017 jest nieunikniona, więc nie jest konieczne, żeby pójść na głosowanie.
Republikanie u sterów
Po długiej i bezwzględnej kampanii Trump wczesnym rankiem w środę zwrócił się do narodu z wieżowca swojego imienia na Manhattanie: „Nadszedł czas, abyśmy się zjednoczyli jako jeden naród – powiedział w swym wyjątkowo eleganckim i pełnym wdzięczności przemówieniu. – Zapomniani ludzie, mężczyźni i kobiety, nie będą już więcej zapomniani”.
Na swym urzędzie Trump będzie wspierany, ale i krótko trzymany przez kontrolowany przez Republikanów Senat i Izbę Reprezentantów. Będzie pilnowany, by do Sądu Najwyższego nominował konserwatywnych sędziów, by obniżył podatki dla klasy średniej i by prowadził wojnę przeciwko „świętym krowom” ustanowionym przez liberalnych Demokratów, takich jak finansowana przez rząd aborcja.
Trump w żadnym wypadku nie jest zbyt bliski ruchowi konserwatywnemu. Nigdy nie był konserwatystą, nawet w sensie ideologicznym. Wiele jego poglądów plasuje go na skraju myśli republikańskiej i w konflikcie z wieloma senatorami GOP [Narodowy Komitet Republikański] i członkami Izby Reprezentantów.
Podczas gdy Trump uosabia przesunięcie i zmianę orientacji w Partii Republikańskiej, mamy powody, aby mieć nadzieję, że konserwatyści wierni swym zasadom w obrębie ustawodawstwa zachowają jedność w partii i w społeczeństwie, a także będą wzmacniać chwiejny konserwatyzm Trumpa, ten konserwatyzm, który decydował o najlepszych momentach w jego kampanii i naprowadzał go na właściwą drogę, gdy schodził na bok.
Partia Republikańska będzie teraz rządzić Stanami Zjednoczonymi, a dziedzictwo Baracka Obamy jest obecnie w oczywisty sposób zagrożone. Czasy się zmieniają, zarówno w kraju, jak i w Partii Konserwatywnej. Mamy prezydenta Trumpa i miejmy nadzieję, że następne cztery lata nie będą stracone, choć potencjał Trumpa jest niepewny, przysłonięty jego niedociągnięciami. Ufajmy jednak, że wielki amerykański naród przetrwa.
Drogi Czytelniku,
zapraszamy do zakupu „Naszego Dziennika” w sklepie elektronicznym