I taka postać rzeczy jest, według naszych władz, zrozumiała i oczywista, „bo nie ma pieniędzy”, bo „ogólne wydatki na służbę zdrowia rosną” itd. Polityczne lanie wody trwa nieustannie, niezależnie od barw partyjnych. Żeby było jeszcze bardziej okrutnie, do rodziców, którym uda się wyżebrać więcej niż 4 tysiące zł na leczenie dziecka, zgłasza się fiskus. Bo w końcu, jak by nie patrzeć, mają dodatkowy dochód, więc podatek od darowizny państwu polskiemu się należy.
Bezosobowe urzędy i instytucje nie mają skrupułów, by skazywać konkretne jednostki na wegetację, a nawet śmierć. Państwo jest bardzo pobłażliwe wobec samego siebie. Ale to wyrozumiałe podejście nie obejmuje zwykłych obywateli, a w szczególności rodziców, na których padnie choćby cień podejrzenia, że ryzykują zdrowie swojego dziecka. By postawić komuś taki zarzut, wystarczy odmowa błahej procedury, mała niesubordynacja wobec urzędnika w białym kitlu.
Jak ta zasada realizowana jest w praktyce, mieliśmy okazję obserwować w wielodniowym show, który zaprezentowali nam lekarze z Białogardu, sąd, policja, minister zdrowia i oczywiście media.
Ścigani za troskę o dziecko
W powiatowym szpitalu rodzi się pierwsze dziecko młodego małżeństwa. Rodzice chodzili do szkoły rodzenia, są świadomi i zaangażowani. Nie chcą, żeby dziecko było po porodzie myte, bo takie są współczesne standardy okołoporodowe w cywilizowanym świecie. Noworodek nie potrzebuje pachnącego szamponu. Jego skóra jest bardzo delikatna, a tak zwana maź płodowa to dla niej najlepsze zabezpieczenie. Rodzice nie chcą, żeby dziecku wykonano zabieg Credego, ponieważ mają pewność, że matka nie ma rzeżączki i córce z pewnością nie grozi ślepota.
Tu ciekawostka, którą potwierdziliśmy u krajowego konsultanta ds. pediatrii: taniej jest w ciemno wkraplać wszystkim noworodkom w Polsce do oczu drażniący azotan srebra (czyli wykonać XIX-wieczny zabieg Credego), niż przebadać mamy w ciąży na obecność bakterii rzeżączki.
Rodzice nie chcą też szczepić dziecka w pierwszej dobie (tak jak opóźnia się pierwsze szczepienia np. w Austrii, Belgii, Czechach, Grecji, Irlandii, Islandii, na Litwie, Malcie itd.). Nie chcą też, żeby dziecku podawano zastrzyk z witaminy K, ponieważ szpital nie przedstawia im ulotki o preparacie. Podkreślają, że zgodzili się na podanie witaminy K doustnie.
Przepisy przewidują, że rodzice muszą przed wykonaniem wszystkich powyższych zabiegów na noworodku wyrazić na nie zgodę na piśmie. Ale jak uczy nas personel szpitala w Białogardzie, jest to zgoda czysto teoretyczna. Bo na tych, którzy zgody nie wyrażą, nasyła się kuratora i sąd.
Już dwie godziny po porodzie, gdy jeszcze nie minął nawet pierwszy poporodowy szok, gdy emocje radości, szczęścia, ulgi i miłości sięgają zenitu, szpital zgłasza sprawę niesubordynowanych rodziców do sądu. Nie dlatego, że życiu dziecka cokolwiek zagraża, ale dlatego, że nie zgodzili się na zabiegi pielęgnacyjne i profilaktyczne. Rodzice dziękują za taką „opiekę medyczną” i w drugiej dobie wychodzą ze szpitala. I wtedy się zaczyna.
Standardy rodem z PRL
Nasze państwo jest słabe wobec silnych i silne wobec słabych. Dlatego na młodą rodzinę z nowo narodzonym dzieckiem policja urządza obławę z blokadami dróg w trzech powiatach. Nie ma zagrożenia życia, dziewczynka jest zdrowa i donoszona, co potwierdza przed sądem lekarz prowadzący ciążę. Tymczasem przedstawiciel szpitala, który najwyraźniej zatrzymał się na standardach z czasów PRL, kompromituje swoją placówkę, perorując, że rodzice nie zgodzili się nawet na podstawowe zabiegi higieniczne wobec noworodka, czyli w domyśle są brudasami. Bezmyślne, młodziutkie dziennikarki podchwytują gorący temat i zaczyna się ogólnopolska nagonka na rodziców.
Bezdusznych lekarzy ze szpitala w Białogardzie wspiera swoim autorytetem i reprezentowanego przez siebie rządu minister wszystkich lekarzy Konstanty Radziwiłł. Minister nadzorujący Narodowy Fundusz Zdrowia, który z matematyczną precyzją wylicza, czyje życie opłaca się ratować albo jakie rzadkie choroby warto leczyć, publicznie popiera zaszczuwanie rodziców zdrowego noworodka, już i tak ukrywających się przed policyjno-medialną nagonką.
Państwo polskie nie ma czasu łapać bandziorów. Tym, którzy nie wierzą, polecamy niedawną historię kobiety, która szukała oprawców męża, publikując apel na Facebooku, bo policja umorzyła postępowanie w sprawie brutalnego pobicia z powodu niewykrycia sprawców, mimo że dostępne były nagrania z monitoringu. Ale „niegrzecznych” rodziców państwo ściga z największą bezwzględnością.
W ostatni piątek października odbyło się kolejne, sześciogodzinne posiedzenie sądu w Białogardzie w sprawie ograniczenia praw rodzicielskich. Sprawy nie rozstrzygnięto. Niewykąpanie dziecka i niepodanie mu witaminy K będą przedmiotem kolejnych wielogodzinnych posiedzeń władzy sądowniczej w Rzeczypospolitej Polskiej. Jakby tego było mało, jednocześnie trwa śledztwo prokuratury. Na ławie oskarżonych znów zasiądzie mama w połogu i ojciec, jak się okazuje, zbyt dociekliwy jak na polskie standardy.
Rodzina w potrzasku
Musimy zmartwić wszystkich rodziców, którzy myślą, że podobny horror ich już nie spotka, bo poród mają na szczęście za sobą. Mimo ogromnych nadziei nowy rząd nadal nie ograniczył ustawy o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie, przez którą na podstawie niesprawdzonego donosu dziecko może w Polsce stracić dosłownie każdy. I to bez wyroku sądu. Niedowiarkom polecam raporty z działania Telefonu Wsparcia Rodziców naszej Fundacji, na który wciąż zgłaszają się setki rodziców, którym grozi utrata dzieci.
System ingerencji w życie prywatne działa w najlepsze i powinien być wyrzutem sumienia obecnej władzy, bo został zapoczątkowany jeszcze za czasów minister Joanny Kluzik-Rostkowskiej jako ministra pracy w rządzie Jarosława Kaczyńskiego.
Ale to nie koniec złych informacji. Ministerstwo Zdrowia, to samo, które generuje wieloletnie kolejki do specjalistów, właśnie zakończyło konsultacje społeczne projektu ustawy o zdrowiu dzieci i młodzieży w wieku szkolnym, który będzie nowym batem na polskie rodziny. Każda pielęgniarka szkolna będzie miała prawo i obowiązek monitorowania wspólnie z dyrektorem i nauczycielami m.in., czy w rodzinach terminowo szczepi się dzieci oraz czy rodzice wypełniają wszystkie zalecenia po wizycie u lekarza.
Aby tego dokonać, ma zostać stworzony gigantyczny i – jak można sobie wyobrazić – mało bezpieczny, informatyczny system danych wrażliwych, w ramach którego pielęgniarki mają ściągać do szkolnego komputera dane z przychodni zdrowia. Korzystanie z publicznej opieki zdrowotnej stanie się nie prawem jak dziś, ale obowiązkiem, z którego będzie rozliczała rodziny kilkusettysięczna armia pracowników oświaty. Pielęgniarka szkolna będzie miała obowiązek raportowania nieprawidłowości w rodzinach do opieki społecznej.
Start wielkiego i z pewnością kosztownego systemu zaplanowany jest już na rok szkolny 2018/2019.
Matki kolekcjonujące niezrealizowane recepty na antybiotyki, które niektórzy lekarze przepisują dzieciom na każde zaczerwienione gardło, będą musiały liczyć się z konsekwencjami. Także wtedy gdy rodzice będą leczyć przeziębione dziecko domowymi sposobami, zamiast odsiedzieć swoje w kolejce do lekarza – w ślad za ich niesubordynacją podąży uwaga czujnego państwa.
Musimy dziś powtórzyć to samo, co pisaliśmy pod adresem premiera Tuska za czasów walki o sześciolatki: „Polityka prorodzinna zaczyna się od szacunku do rodziców”. Póki to się nie zmieni, ani program „500+”, ani program „Za życiem” nie pokryją deficytu zaufania społecznego do państwa. A rodzice tacy jak małżeństwo z Białogardu będą wyjeżdżać z kraju na stałe. I nikt nie będzie im się dziwił.