logo
logo

Zdjęcie: J.Szarek/ Inne

Polska z podniesioną głową

Piątek, 1 marca 2013 (02:02)

Aktualizacja: Piątek, 1 marca 2013 (02:02)

Przez wąską szparę między blendami w więziennym oknie w Rawiczu widać było odległy o kilkaset metrów budynek młyna. Pomiędzy gałęziami drzew – wtedy jeszcze bez pierwszych, wiosennych liści – Wacław Szacoń wypatrzył na nim niewyraźnie majaczący napis: „Umarł ojciec narodów Józef Stalin, a praca jego niech zwycięży”. „Zastukał” – mimo iż groził za to kilkudniowy karcer – do sąsiedniej celi. Wkrótce „stukał” cały pawilon.

Tak przyszła nadzieja. Lżej było już trzy dni później, gdy prowadzono go do karceru. Potem, na spacerniaku, wśród grupki takich szkieletów jak on – ważył 42 kg – usłyszał warknięcie klawisza: „Co wam tak wesoło?”. A oni ledwo powłóczyli nogami po betonie.

– Ale już z głowami wysoko podniesionymi do góry – wspomina Szacoń. Jednak nie wszyscy wtedy się wyprostowali. Byli i tacy, którzy opłakiwali mordercę milionów ludzi, a młoda krakowska poetka Wisława Szymborska pocieszała: „Nic nie pójdzie z jego życia w zapomnienie”, podczas gdy jej mąż Adam Włodek zapewniał: „Jego chwałę dokładnie nieśmiertelność powtórzy”.

Ty jesteś szczęśliwy

Dwa światy: jeden ludzi marzących i cierpiących za niepodległą Polskę i drugi – zniewalających ją słowem kolaborantów, służących zbrodniczej ideologii. Wacław Szacoń przez całe dotychczasowe 86-letnie życie należał do tego pierwszego. U schyłku PRL spotkał znajomego majora ludowego Wojska Polskiego, który w chwili szczerości rozpruł szew munduru i pokazał zaszyty medalik. Dostał go od matki, gdy szedł do wojska. I powiedział wtedy: „Wacek, ty jesteś wolnym człowiekiem, a ja niewolnikiem”. Ze łzami w oczach dodał: „Ty jesteś szczęśliwy…”.

Jeszcze na miesiąc przed wprowadzeniem stanu wojennego Szaconiem interesowała się bezpieka w Krakowie, a w Lublinie Wojskowa Służba Wewnętrzna. Nadal był groźny, bo – jak pisał w uzasadnieniu wyroku skazującego go na czterokrotną karę śmierci 26 listopada 1949 roku przewodniczący składu Wojskowego Sądu Rejonowego w Lublinie Bolesław Kardasz, późniejszy adwokat w Rybniku – przez dwa lata działał w „najgroźniejszej bandzie” na terenie województwa lubelskiego, czyli u „Uskoka” – Zdzisława Brońskiego, do której wstąpił „w okresie stabilizacji bezpieczeństwa”.

Nie skorzystał też z amnestii z 1947 roku i na dodatek „został zatrzymany z bronią w ręku”. Dlatego jest „jednostką wybitnie aspołeczną, wrogo ustosunkowaną do obecnego ustroju” i „jako taka jednostka winien być wyeliminowany raz na zawsze ze społeczeństwa”. Bolesław Bierut skorzystał jednak z prawa łaski, zmienił wyrok na dożywocie. Wtedy zaczął się jego więzienny szlak od Zamku Lubelskiego, przez Rawicz, Wronki, kamieniołom w Strzelcach Opolskich, zakończony 10 grudnia 1956 roku.

Wacław Szacoń „Czarny” – rocznik 1926 – urodził się w Walentynowie na Lubelszczyźnie. Na wiosnę 1942 roku dostał pierwsze zadanie konspiracyjne: w nocy z 2 na 3 maja rozwiesił w okolicy trzydzieści biało-czerwonych chorągiewek. Nazajutrz został zaprzysiężony w Narodowej Organizacji Wojskowej. 11 listopada tego roku wstąpił do Armii Krajowej. Jedną z osób obecnych przy tej przysiędze był Józef Franczak – ostatni partyzant antykomunistycznego podziemia, który został jego przyjacielem. Do końca…

„Czarny” wojnę z Niemcami kończył w stopniu kaprala z Krzyżem Niepodległości, Srebrnym Krzyżem Zasługi z Mieczami i dwukrotnym Krzyżem Walecznych. „Za bohaterskie czyny i dzielne zachowanie się w walce” – pisał 24 maja 1944 roku komendant Okręgu Lubelskiego AK płk Kazimierz Tumidajski „Marcin”, zamordowany później w sowieckim obozie.

Ze stenem w łapy bezpieki

Na Lubelszczyźnie po wkroczeniu Sowietów rozszalał się terror. Lasy znów zapełniły się żołnierzami AK, Narodowych Sił Zbrojnych. Na wiosnę 1945 roku Szacoń zobaczył po raz pierwszy cichociemnego mjr. Hieronima Dekutowskiego „Zaporę”, znał kilku ludzi z jego oddziału jeszcze z okupacji niemieckiej, wśród nich Romana Grońskiego. Robił zdjęcia oddziałowi, niestety wszystkie klisze przepadły po aresztowaniu.

Wtedy podlegał Antoniemu Kopaczewskiemu ps. „Lew”. To żołnierze „Lwa”, gdy zobaczyli idących w cywilu Szaconia z Franczakiem, krzyknęli: „O, lalusie idą”. I tak Franczak zyskał swój pseudonim „Laluś”, „Lalek”. Zadaniem Szaconia było fotografowanie i opisywanie drobnym, kaligraficznym pismem posterunków na rogatkach Lublina. Zdjęcia wywoływał i pomniejszał u fotografa Stefana Kiełszni i zostawiał w skrzynce przy Królewskiej 6. Na początku września 1946 roku, gdy miał w rowerowej rurce ukrytą kolejną partię fotografii dla Kopaczewskiego „Lwa”, przyszedł „Laluś” z informacją, że ten poległ w zasadzce w Ignasinie.

Materiały trafiły do „Zapory”. Wtedy „Czarny” podlegał Zdzisławowi Brońskiemu „Uskokowi”, „chodził” w patrolach Walentego Waśkiewicza „Strzały”, Stanisława Kuchcewicza „Wiktora”. Na wiosnę 1949 roku poległ „Strzała”, wydany przez Stanisława Bartnika „Górala”. Przekazał też bezpiece miejsce spotkań w Kolonii Łuszczów u Władysława Zarzyckiego. Z urządzonej zasadzki wydostali się w walce „Uskok”, „Wiktor”, Edward Taraszkiewicz „Żelazny”. „Lalek” z „Czarnym” słyszeli wybuchy granatów, bowiem zatrzymali się wcześniej, zaniepokojeni ruchem ciężarówek z wojskiem.

Pętla zaciskała się coraz bardziej. Trzy tygodnie później – 26 kwietnia 1949 r. – dopadli Szaconia. – Niestety, wpadłem bardzo głupio, podczas zakopywania broni w lesie – opowiada. Wracał zmęczony, z łopatą w jednej ręce i stenem pod pachą, na domiar złego wypadł mu magazynek.

Wiedzieli już dużo od „Górala”, na szczęście nie o wszystkim. Śledztwo było więc krótkie, a proces w trybie doraźnym. Zarzucono mu przynależność do oddziałów „Uskoka”, „Strzały”, „Żelaznego”, posiadanie broni, m.in. stena, pepeszy, pistoletów: visa, steyera, granatów.

Kiedyś w Rawiczu patrzył przez okno, gdy do celi wpadł potężny drab: „Na Amerykanów czekasz?”. „Tak, bo nic mi już nie zostało” – odpowiedział. Na to nadzorca: „Jak Amerykanie będą blisko, my was pod mur i wszystkich rozwalimy”. „Przygotowany jestem na to, że zrobicie jak w Katyniu, a potem druga Norymberga” – odparł Szacoń.

Wtedy tamten wściekły złagodniał: „Wiecie przecież, że mogliśmy z wami wszystko zrobić, ale my nie Niemcy. Chcemy tylko, żebyście zrozumieli, że byliście po złej stronie”. Szacoń wtedy zapytał: „Czy jak się jastrzębia będzie karmić zbożem, to zmieni się w gołębia, a tego mięsem, to będzie jastrząb?”. Strażnik trzasnął drzwiami…

Miał piękny charakter pisma

Szacoń trafił do celi ze szwagrem Stefanii Rospond, który opowiadał mu o swojej skazanej krewnej. We wrześniu 1952 roku do jej mieszkania, w którym właśnie siedzimy, rozmawiając, zapukał listonosz. Nigdy wcześniej go nie widziała.

– Lał wtedy deszcz, a on przyprowadził rower, ale był całkiem suchy. Zapytałam, ile płacę i co się stało z naszym listonoszem. Odpowiedział, że to w czynie społecznym i wszystko zapłacone. Prałam wtedy i odłożyłam paczkę na stół. Kilka minut później usłyszałam stukot żołnierskich butów – wspomina pani Stefania.

Bezpieka rzuciła się od razu na leżącą na stole paczkę. Wiedzieli, czego szukali i byli bardzo zaskoczeni, że przesyłka jeszcze nieotwarta. Od razu wyciągnęli z niej puszkę z zupą. W środku była jeszcze mniejsza, a w niej jakieś papiery. „To mam kilka lat z głowy” – powiedziała szeptem do matki.

Niespełna pół roku później, pod koniec stycznia 1953 roku, Wojskowy Sąd Rejonowy w Krakowie ogłosił wyrok w tzw. procesie kurii krakowskiej – przeciwko „bandzie szpiegów wywiadu amerykańskiego”, któremu towarzyszyła zorganizowana kampania nienawiści wobec Kościoła, m.in. z haniebną rezolucją krakowskiego ZLP. Zapadły trzy wyroki śmierci, a najmłodsza z oskarżonych Stefania Rospond dostała 6 lat i trafiła do Fordonu.

Po opowieściach jej szwagra Szacoń napisał do Stefanii list z Rawicza. – Byłam zła, gdy go dostałam. Nie zamierzałam odpisywać nieznajomemu – przypomina sobie kobieta. Więźniowie mieli prawo tylko do jednego listu w miesiącu i tym samym wstrzymano jej korespondencję z domu. Ale właśnie odwiedziła ją mama. Dzięki temu odpisała… Później można było pisać częściej. – Miał piękny charakter pisma – śmieje się pani Stefania. Wyszła z więzienia 30 kwietnia 1956 roku. Nazajutrz na majówce w wawelskiej katedrze płakała, gdy po czterech latach po raz pierwszy usłyszała organy.

Szaconia zwolniono dopiero 10 grudnia 1956 roku. Pojechał prosto na Jasną Górę, do Matki Bożej, a potem do Krakowa, do znanej dotychczas jedynie z korespondencji Stefanii. Dopiero potem na rodzinną Lubelszczyznę, gdzie jeszcze przed Bożym Narodzeniem spotkał się z ukrywającym się „Lalkiem”.

Ja idę za wiarę i Ojczyznę

Wacław i Stefania pobrali się 27 października 1957 roku. Od tego czasu są szczęśliwym małżeństwem, mają czworo dzieci. Przez pewien czas mieszkali na piętrze przy Kanoniczej 19 w Krakowie, a pod nimi młody biskup Karol Wojtyła. Kiedyś pomógł wynieść jej dziecięcy wózek. Kilkadziesiąt lat później, gdy była na audiencji generalnej i Ojciec Święty przechodził wzdłuż wiernych, nie wytrzymała i ze łzami w oczach krzyknęła: „Kanonicza 19!”. Jan Paweł II złapał ją za dłoń, mówiąc: „Pamiętam, wózek…”.

Pewnego roku na wakacje pojechali z dwojgiem małych dzieci w rodzinne strony pana Wacława na Lubelszczyznę. – Wtedy odwiedził nas, jak powiedział mąż, jego kolega. Długo rozmawiali. Dopiero po wyjściu powiedział: to był Józek Franczak. Przeraziłam się, zrobiłam mu nawet wyrzuty: „To nie wystarczy ci osiem lat?” – wspomina Stefania Szacoń. Potem już nie mówił o tych spotkaniach żonie, ale dwa, trzy razy w roku zawsze się widzieli z Franczakiem „Lalkiem”, który kiedyś mu powiedział: „Przeżyłeś już wszystko, teraz masz rodzinę, a ja co?”. Myślał, żeby mu jakoś pomóc w ujawnieniu się, rozmawiał z adwokatem. „Lalek” jednak miał wątpliwości, że jak nie dostanie kary śmierci, to i tak go zabiją.

W marcu 1963 roku krakowska bezpieka przygotowała plan obserwacji, gdyż „zachodzi podejrzenie, że zamieszkały w Krakowie Szacoń może kontaktować się z ukrywającym się bandytą Franczakiem”. Ostatni raz byli umówieni na Wszystkich Świętych w 1963 roku. Kilka dni wcześniej dostał informację: „Józek nie żyje”.

O możliwości spotkań z „Lalkiem” doniósł bezpiece TW „Tadeusz” – Tadeusz Stanaszek, malarz. Na ścianach mieszkania Szaconiów wiszą jego obrazy – wśród nich „Chrystus idący na tle zrujnowanej Warszawy”… A w skrupulatnych donosach kawał życia „Czarnego”, dziesiątki kolegów i przyjaciół, w większości narodowców, też po wyrokach. – No cóż, nigdy nie kryłem się z tym, za co siedziałem, jakie mam poglądy – komentuje „Czarny”.

TW „Tadeusz” informował też SB o spotkaniach Szaconia z działaczem narodowym Władysławem Gałką, którego córka Maria Kamykowska opisuje, jak przed laty podziwiała u Szaconiów zrobione w więzieniu „maleńkie medaliki i krzyżyki z postaciami Chrystusa czy Maryi, medalioniki z orłem w koronie wyrzeźbione przez wujka Wacława z plastikowych trzonków szczoteczek do zębów czy kawałka kości, gwoździem znalezionym na więziennym spacerniaku”.

Do końca PRL Szacoń wykonał wiele metalowych zdobień, tablic upamiętniających „zakazaną” historię, m.in. w krypcie Marszałka Piłsudskiego, krzyż obrony Lwowa na cmentarzu Rakowickim czy odsłoniętą na Jasnej Górze 1 września 1976 roku tablicę pamięci 27. Pułku Piechoty. Jak pisała bezpieka, „podjął się ją wykonać znany nam Szacoń – rzemieślnik z Liszek/Krakowa, który w 1973 wykonał płaskorzeźbę popiersia gen. Okulickiego”. Do dzisiaj wyjeżdża na Lubelszczyznę, spotyka się z synami „Uskoka”, „Lalka”, młodzieżą.

 

Chwała bohaterom!

Po skazaniu na karę śmierci Wacławowi Szaconiowi pozwolono na odwiedziny sióstr. Gdy go zobaczyły – przekonane, że po raz ostatni – wybuchły płaczem. I wtedy usłyszały spokojne słowa brata: „Dlaczego płaczecie, przecież nikt nie będzie żył wiecznie. Tylko że ja idę tam za wiarę i Ojczyznę, a oni jako pachołki sowieckie”.

Ten spokój i gorąca wiara przyniosły Szaconiowi szczęśliwe życie. Jakże podobnie ppłk Łukasz Ciepliński – patron Narodowego Dnia Pamięci Żołnierzy Wyklętych – pisał w grypsie: „Cieszę się, że będę zamordowany jako katolik za wiarę świętą, jako Polak za Ojczyznę…”. Troską Danuty Siedzikówny „Inki” było to, żeby jej babcia dowiedziała się, że „zachowała się, jak trzeba”.

A o ilu świadectwach prawych Polaków, nie tylko tych mordowanych, ale godnie żyjących w PRL, już nigdy się nie dowiemy. W tej wierności Bogu i Ojczyźnie łączyło ich jedno: świat wartości, w obronie którego stanęli, wyrażony kilkoma najprostszymi słowami: niepodległość, wolność, prawda, honor, odwaga, wierność.

A dzisiaj? Już pamiętamy, szukamy ich pohańbionych szkieletów, stawiamy pomniki, krzyczymy: „Chwała bohaterom!”. Jesteśmy na początku drogi odbudowywania wartości, w których się wychowali i którym pozostali wierni. Przywracania znaczenia najważniejszych dla ich pokolenia słów.

Tylko tak dojdziemy do Polski, której oni oddali wszystko. Do Polski ludzi w „postawie wyprostowanej”, tak różnej od herbertowskiej Utyki, gdzie: „obywatele/ nie chcą się bronić/ uczęszczają na przyspieszone kursy/ padania na kolana/ biernie czekają na wroga/ piszą wiernopoddańcze mowy/ zakopują złoto/ szyją nowe sztandary/ niewinnie białe/ uczą dzieci kłamać…”.

Dr Jarosław Szarek, IPN Oddział Kraków

Nasz Dziennik