logo
logo

Zdjęcie: arch./ Inne

Pan Walenty

Poniedziałek, 24 lutego 2014 (02:05)

Aktualizacja: Poniedziałek, 24 lutego 2014 (09:46)

61. rocznica śmierci gen. Augusta Emila Fieldorfa „Nila”

 

Pan Walenty z zapałem ciągnął gałęzie na palący się stos – opowiadał towarzysz generała Augusta Emila Fieldorfa „Nila” z łagrów na Uralu, Tadeusz Bobrowski. Dzień morderczej pracy przy wyrębie lasu dobiegał końca, trzeba było gasić ogień. Szef Kedywu, aresztowany przez NKWD w marcu 1945 roku pod fałszywym nazwiskiem Walenty Gdanicki i nierozpoznany, został jako pospolity przestępca wysłany na roboty przy wyrębie lasu w sowieckich łagrach. „Prosiłem, by już nie dokładał gałęzi. W odpowiedzi usłyszałem: »Panie Tadeuszu, ja bym całą Rosję spalił, aż do oceanu«. Zaproponowałem odłożenie tego zamiaru na termin późniejszy i pójście na zbiórkę”.

Przyjaciele, do których zbliżył się w łagrach, wspominali pana Walentego – jego siłę wewnętrzną, niezwykłą osobowość, upór i prawość. Nie wiedzieli, że na barkach tego człowieka spoczywała od 1942 roku odpowiedzialność za akcje elitarnego pionu Armii Krajowej, kierownictwa dywersji Komendy Głównej. Decydował o zamachach na szczególnie okrutnych i bezwzględnych wysokich niemieckich funkcjonariuszy. To on wydał na początku 1944 roku rozkaz likwidacji dowódcy SS i Policji na dystrykt warszawski Franza Kutschery, zwanego „katem Warszawy”, a kilka miesięcy później polecił zastrzelić w Krakowie szefa SS i Policji w Generalnym Gubernatorstwie, Wilhelma Koppego, który został ciężko ranny. Kierował akcjami sabotażowymi takimi jak „Odwet za Zamojszczyznę” – uderzenie w transport kolejowy w noc sylwestrową 1942 roku czy wysadzanie w powietrze mostów i torów oraz zamachy bombowe. Dźwigał na sobie szczególny moralny ciężar, bo każde uderzenie w Niemców ściągało na Polaków zemstę: egzekucje zakładników i wzmożenie terroru. Nie miał prawa się wahać, musiał, jakkolwiek to dzisiaj zabrzmi, na zimno kalkulować straty i korzyści, wiedząc, że okupant morduje ludność cywilną niezależnie od odwetowych działań AK.

Fałszywy portret „kolejarza”

Kiedy Warszawa była już zajętym przez krasnoarmiejców morzem ruin, a nadzieje na niepodległość upadły, tworzył, zgodnie z rozkazem Naczelnego Wodza, kadrową organizację „Nie” na czas sowieckiej okupacji. W Milanówku wpadł przypadkiem w ręce NKWD. Miał przy sobie lewe papiery i dolary. Trafił do obozu w Rembertowie, gdzie zauważył go Jan Hoppe, późniejszy towarzysz łagrowy: „Może właśnie wśród innych przestraszonych tak mnie zafascynował, może coś innego, nieokreślonego, czego nie umiałem wówczas sprecyzować? Później to sobie uświadomiłem: to był człowiek nie niewolony przez strach. Nazywał się Walenty Gdanicki”.

Rembertów był tylko przedsionkiem piekła, które czekało Fieldorfa. Obok akowców siedzieli tam volksdeutsche. „Zdarzały się ciężkie przeżycia ze strony rodaków – pisał Jan Hoppe. – Sprzątamy. Dokoła nas wartownicy z pepeszami. Jest Walenty, jest docent UJ Zbigniew Kawecki, jest Stefan Czarnecki, wybitny fizyk i ja. Drogą za drutami jadą wozy. Zapewne na targ. I posypały się na nas wyzwiska i kamienie, bo Rembertów uchodził za obóz wyłącznie dla volksdeutschów. (…) Nawet Walenty miał minę człowieka, którego niewinnie kamienują. Nie wiedział biedak, że ostatnia chwila jego życia będzie jeszcze cięższa”.

Generała Fieldorfa spotkał wówczas młodszy od niego o 30 lat Tadeusz Bobrowski. „I oto wśród różnego rodzaju ’karłów reakcji’ znalazł się jeden handlarz dolarami. Człowiek, którego w warunkach okupacji i po tzw. wyzwoleniu nic innego nie obchodziło poza interesem własnym” – wspominał. Doświadczony latami konspiracji Fieldorf był mistrzem kamuflażu. „Mówił, że zainteresowania jego sprowadzają się do dobrego jedzenia, przyrządzania specjałów kulinarnych, pieczenia i wyrobu win. Rozmowy o przeszłości sięgały najdalej do momentu aresztowania. Pan Walenty nigdy o swojej rodzinie nic nie mówił – był człowiekiem bez rodziny, to też Go wyróżniało – zapamiętał Bobrowski.

– Od samego początku naszej znajomości „kolejarstwo” pana Walentego nie pasowało mi do jego sposobu bycia. Odczuwałem, że jest to „ktoś”. Z czasem pękały ramy obrazu, w których miał się mieścić portret Pana Walentego, emerytowanego kolejarza, handlującego dolarami i tytoniem. Kipiało z niego życie. Był pierwszym człowiekiem, którego osobowość tak mnie zafascynowała. Mój szacunek, a raczej uwielbienie dla jego osoby wynikało z wyjątkowej miary człowieczeństwa, które w warunkach obozowych uwidaczniało się u niego z całą wyrazistością. Stawał się moim ideałem męskości o wielkim poczuciu godności i honoru, z których to cech nic nie tracił, wymigując się z wielu opresji dzięki talentowi aktorskiemu. W podtekście brzmiała zwykle nuta kpiarsko-ironiczna w stosunku do wywodzonych w pole naszych władców życia i śmierci.

Współwięźniowie opowiadali, jak swoimi gawędami i wspomnieniami przenosił ich daleko za druty, jak dzięki poczuciu „obozowego” humoru pomagał im przetrwać. Waluciarz zdobył nieoczekiwanie wielki szacunek żołnierzy AK. „Wrażliwy, lecz bez cienia roztkliwiania się czy taniej czułostkowości. W każdym wypadku prawy. Koleżeński i dyskretnie opiekuńczy – takim zapamiętał go Bobrowski. – Nie orientowałem się wówczas, że kierunkowany byłem w ten niedostrzegalny sposób przez doświadczonego wychowawcę, który starał się ratować choć jednego z młodego pokolenia.

„Nie znosił rozsądnych uwag”

Gdy Walentego Gdanickiego ładowano w marcu 1945 roku z kilkuletnim wyrokiem do transportu na Wschód, Sowieci wciąż polowali na dowódcę Kedywu. A kiedy już pracował przy wyrębie lasu pod Swierdłowskiem, nazwisko Fieldorf padało podczas procesu szesnastu w Moskwie w czerwcu 1945 roku.

W drodze na Ural, jak obliczyli uwięzieni, z dwóch tysięcy ludzi zmarło około 400. Choć transport przybył na miejsce w kwietniu, ziemię pokrywała gruba warstwa śniegu. Zima zaczynała się pod koniec września i trzymała do maja, mróz dochodził do -50 stopni. „W obozie połączono nas z Niemcami – wspominał Jan Hoppe. – Walenty prowadził statystykę śmiertelności, która wykazywała, że Polacy trzymają się dobrze. W pierwszym miesiącu po przyjeździe zmarło stu, ale w stosunku: 97 Niemców na 3 Polaków. To dopingowało do organizacji samoobrony i wzajemnej pomocy”.

Fieldorf nie poddawał się mimo wycieńczenia. Za swój obowiązek uznał pilnowanie po pracy piecyka w baraku. „Wmawiał we wszystkich, że jest najmocniejszy i najzdrowszy, i nie ustąpił. Nie dopuścił nikogo do tej pracy. Chudł i czerniał, ale nie dał się skłonić do ustąpienia. W takich sprawach Walenty był nie do pokonania” – pisał Jan Hoppe, przed którym Fieldorf uchylił rąbka swojej tajemnicy. „Często półgłosem opowiadał mi o swoim życiu, ale prawie zawsze o dywersji”. Za bezcenny chleb kupił od Niemca fajkę dla przyjaciela na imieniny, a życzliwe wymówki przyjął niechętnie. „Nie znosił tak zwanych rozsądnych uwag – zanotował Hoppe. – Nie umiał objawów przyjaźni rozkładać na raty”.

Tadeusz Bobrowski zapamiętał aluminiowy rondelek, z którego jadał razem z generałem. „Wyryłem napisy: z jednej strony »Walenty Gdanicki Warszawa«, z drugiej »Tadeusz Bobrowski Pruszków«. Żartowaliśmy, że teraz każdy będzie jadał ze swojej strony naczynia”. Pamięta też Bobrowski torcik na imieniny kolegi z baraku, „posklejany” z okruchów chleba przez Pana Walentego, który pracował wówczas w kuchni.

Przez dwa i pół roku więzienia notował przepisy kulinarne. Zachowało się 27 takich strzępków papieru. Na przykład: „Pierogi z kapustą. Kapusta kiszona (2 kg), 50 dkg słoniny w kostkę, 25 dkg kiełbasy w kostkę, przyprawy i w rondelku prażyć pod przykryciem. Nadziać ciasto z razowej mąki żytniej”. Do tego deser: „Biszkopt w dużej brytfance. 32 żółtka ukręcić z 1/2 kg cukru pudru. Oddzielnie ubić z 1/2 kg cukru białka do gęstej masy. Ucierać dalej, dodając po łyżce żółtek i przesypując mąką aż konsystencja dość gęsta i puszysta”…

„Dokoła ciebie wrogowie”

Katorżnicza praca i głód doprowadziły organizm Fieldorfa do ruiny, więc jesienią 1946 roku został przeniesiony do lazaretu w mieście Artiomskij, a potem wysłano go do szpitala w mieście Możga z rozpoznaniem głodowego wycieńczenia. Na sali między Panem Walentym a Janem Hoppem leżał Tadeusz Bobrowski, młody akowiec. „Walenty uczył go brutalnego stosunku do życia. »Tadeusz, jesteśmy na dnie – mawiał. – Pamiętaj, że walczysz nieprzerwanie. Dokoła ciebie wrogowie. Walcz bez litości. Broń się«. A później w rozmowie ze mną usprawiedliwiał się: »Przecież to jest dzielny chłopak, on musi żyć. Musimy go uratować, a boję się, że wrodzona dobroć zgubi go. Wolę udawać szatana, a uratować go«”.

Choć słaby, sam potrafił walczyć. Gdy w nocy wyszedł na papierosa, nakrył go zastępca komendanta obozu, potężnie zbudowany Niemiec. Usiłował zawlec go do sowieckiego przełożonego. „Trafiła kosa na kamień – podsumował ten incydent Bobrowski. – Pan Walenty puszką od konserwy uderzył Niemca tak mocno, że rozciął mu skórę na głowie. Uciekł do sali. Następnego dnia Niemiec z obandażowaną głową szukał winnego. Wskazał na Pana Walentego, który skurczywszy się, wytłumaczył, że on taki słaby, mały, mizerny nie byłby w stanie rozbić głowy takiemu silnemu człowiekowi. Główny aktor zaliczył jeszcze jedną dobrze zagraną rolę”.

„O mnie się nie martwcie”

Zwolniony w październiku 1947 roku, wrócił do Polski. Osiadł, wciąż pod fałszywym nazwiskiem, w Łodzi, gdzie zamieszkała jego żona z córkami. Był chory i wyczerpany, zmęczony łagrami. „Zdawałam sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie mu grozi w kraju – wspominała jego żona Janina. – Błagałam, żeby się starał przedostać za granicę. „Moje miejsce w kraju, twierdził, tutaj są moi ludzie, nikt nie powie, że uciekałem przed niebezpieczeństwem”.

W listopadzie 1950 roku poszedł do łódzkiej Rejonowej Komendy Uzupełnień, żeby powrócić do swojej prawdziwej tożsamości. Kiedy tylko opuścił budynek, został aresztowany. W więzieniu przy Rakowieckiej w Warszawie dowiedział się, że jest oskarżony o wydawanie rozkazów likwidowania przez AK partyzantów sowieckich.

„Dnia 2 lutego 1953 roku ostatni raz widziałam Emila – pisała jego żona. Wiedział o wyroku. (…) Po raz pierwszy zostaliśmy sami. Wtedy Emil powiedział: »Czy wiesz, dlaczego mnie skazali? – Bo odmówiłem współpracy z nimi«”.

Przesłuchiwany w 1992 roku prokurator Witold Gatner, który nadzorował egzekucję generała Fieldorfa w mokotowskim więzieniu, 24 lutego 1953 roku odczytywał „Nilowi” wyrok: „Skazany patrzył mi cały czas w oczy. Stał wyprostowany. Nikt go nie podtrzymywał. Po odczytaniu dokumentów zapytałem skazanego, czy ma jakieś życzenie. Na to odpowiedział: »Proszę powiadomić rodzinę«. (…) Wówczas powiedziałem: „Zarządzam wykonanie wyroku«. Kat i jeden ze strażników zbliżyli się. Postawę skazanego określiłbym jako godną. Sprawiał wrażenie bardzo twardego. Można było wprost podziwiać opanowanie w obliczu tak dramatycznego wydarzenia”.

Ostatni list generała z więzienia do żony Janiny przyszedł już po egzekucji. Maria, córka generała, znała już prawdę o jego śmierci, lecz chciała oszczędzić tej wiedzy matce, która przez prawie dwa lata od aresztowania Emila przez UB żyła nadzieją, walczyła o widzenia i wreszcie, po zapadnięciu wyroku – wbrew zakazowi męża – kołatała do wszystkich drzwi, by go ocalić. Do widniejącej w liście daty córka dodała więc pionową kreskę, zmieniając „27 I 1953” na „27 II 1953”. Janina poznała treść tego listu zza grobu, nieświadoma faktu, że ciało Emila Fieldorfa od kilku dni spoczywa na śmietnisku przy cmentarzu Powązkowskim, na znanej dzisiaj Łączce.

„Gdyby nie to, że się o Was martwię, wszystko byłoby do zniesienia – czytała. Przesyłam Wam wszystkim bardzo serdeczne ucałowania i pozdrowienia. (…) O mnie się nie martwcie zupełnie, ani to ulgi nie przyniesie, ani też pomoże”.

Jan Hoppe, którym z generałem przeżył łagry, napisał: „Nie znosił moralizowania, ale był głęboko moralny. Nie tolerował frazesów na temat dobra, ale nikomu nie dał się ubiec w niesieniu pomocy słabszym. Tam, gdzie się załamywano, szedł z dobrym słowem, a gdzie padano, podtrzymywał i dosłownie dźwigał. Jeżeli zdobył choćby drobny kawałek chleba, to nie tknął go, dopóki nie znalazł przyjaciół, z którymi mógłby się podzielić”.

Zdrajcy stracili go przez powieszenie – jak bandytę, w przekonaniu, że zostanie w ten sposób upokorzony. Wymknął im się jednak i przeszedł do historii w chwale, bo ludzi takich jak generał Fieldorf inni ludzie poniżyć nie mogą.

Anna Zechenter

Nasz Dziennik