logo
logo

Zdjęcie: Robert Sobkowicz/ Nasz Dziennik

Mój brat – ostatni cichociemny

Piątek, 10 października 2014 (02:10)

Z Ryszardem Sosnowskim, bratem Dionizego Sosnowskiego ps. „Zbyszek”, „Józef”, ostatniego cichociemnego, zamordowanego 15 maja 1953 r. w więzieniu mokotowskim, rozmawia Adam Białous

Czy Pana rodzice, po aresztowaniu Dionizego przez UB w grudniu 1952 r., czynili starania o jego ułaskawienie?

– Od chwili aresztowania Dionizego rodzice starali się go uratować. Przed pokazowym procesem, który mu w Warszawie urządzono, nie było możliwe, aby się dowiedzieć, gdzie on jest i co się z nim dzieje. On również nie mógł do nas pisać. O procesie powiadomił mamę adwokat, którego z urzędu Dionizemu wyznaczono. On się wobec nas zachował bardzo porządnie. Powiadomił mamę o procesie, chociaż groziła mu za to kara. Dzięki temu mama była na rozprawie. Rodzice pisali do Bieruta prośbę o ułaskawienie Dionizego, głównie ze względu na jego młody wiek. W chwili śmierci miał zaledwie 24 lata. Bez skutku. Potem się dowiedzieliśmy, że wyrok śmierci na Dionizego zapadł na długo przed procesem. Sąd wojskowy pod przewodnictwem sędziego Mieczysława Widaja, który o śmierć przyprawił wielu patriotów, skazał Dionizego na karę śmierci w lutym 1953 roku. Nas tylko później zwodzono, że on nie zostanie zabity, że jego wyrok będzie złagodzony. To wszystko było kłamstwem. Dionizego komuniści rozstrzelali na Mokotowie 15 maja 1953 roku. Nie powiadomili nas nawet o wykonaniu tego wyroku i pomimo naszych próśb nie ujawnili, gdzie go pochowali. Mama po śmierci Dionizego pisała jeszcze do władz prośby o zwrot jego rzeczy osobistych. Ale odpowiedziano jej, że te wszystkie osobiste rzeczy zostały przekazane w depozyt państwa. Mnie po bracie zostały tylko trzy fotografie, jego szkolny zeszyt i list, jaki otrzymaliśmy od Danuty, dziewczyny, z którą Dionizy się spotykał. O ułaskawienie Dionizego prosiła też władze Danka, ale nic nie wskórała. Tak więc kiedy Dionizego zabili, to i my bardzo rozpaczaliśmy, i Danuta też bardzo płakała, bo straciła ukochanego mężczyznę, z którym chciała związać swoją przyszłość.

Podobno mieszkańcy rodzinnej miejscowości Dionizego, Dołów koło Goniądza, też próbowali go ratować.

– Ludzie ze wsi, kiedy się tylko dowiedzieli, że Dionizego komuniści skazali na śmierć, napisali list do władzy ludowej w jego obronie. Napisali w nim m.in., że Dionizy to bardzo dobry człowiek, że nigdy nie był karany, co potwierdzili na piśmie nawet miejscowi milicjanci. Wielu sąsiadów się pod tym wnioskiem o ułaskawienie podpisało, wiele przy tym ryzykując, gdyż UB mogło ich przez to uznać za osoby sprzyjające wrogowi władzy ludowej, a wiadomo, co w tym czasie za to groziło. Kiedy Dionizy, po wyroku, siedział jeszcze w więzieniu na Mokotowie, wszyscy robiliśmy, co w naszej mocy, żeby go ocalić. Nasza mama Emilia leżała krzyżem w kościele w Goniądzu. Mama od chwili aresztowania Dionizego przez UB bardzo rozpaczała. Płakała po nim aż do śmierci, 20 lat temu.

Był Pan szykanowany przez władzę ludową za powinowactwo z bratem – wrogiem ludu ?

– Przez cały okres władzy komunistów w Polsce miałem z tego tytułu trudności. Już podczas nauki w technikum, kiedy zamordowano mojego brata, wstrzymano mi wypłatę pieniędzy, jakie dostawałem od państwa na dojazdy do szkoły. Poszedłem wówczas do dyrektora i spytałem, dlaczego wstrzymano mi te środki na bilety, a on powiedział mi wprost: „Twój brat był przeciwko władzy ludowej”.

Dionizy opowiadał Panu o swojej działalności w podziemiu antykomunistycznym?

– W czasie kiedy on bardzo poważnie zaangażował się w tę działalność, odbywał studia medyczne w Warszawie. Do stolicy wyjechał w roku 1948. Ja zaś uczyłem się wówczas w technikum w Białymstoku. Nasze kontakty nie były częste. Później brata przerzucono do Niemiec Zachodnich, gdzie Amerykanie szkolili go m.in. w zakresie radiotelegrafii i skoków spadochronowych. On te nauki szybko przyswajał, bo był bardzo zdolnym i ciekawym świata człowiekiem. Już wówczas znał dwa języki – niemiecki i angielski. Jak Dionizy był w Niem- czech, to przysłał mi w prezencie piękne wieczne pióro. On często mi powtarzał, żebym się pilnie uczył, bo – jak zaznaczał – „przyszłość przed tobą”. To pióro miało mnie do tej pilnej nauki zachęcić. To był ostatni prezent, jaki od niego dostałem. W drugiej połowie 1952 r. Amerykanie zrzucili Dionizego na spadochronie na teren Pomorza. Niedługo potem aresztowało go UB. Nie mieliśmy z nim wówczas żadnego kontaktu. Więcej nie było mi dane brata ujrzeć.

W jaki sposób przyjął Pan informację z IPN, że udało się zidentyfikować szczątki Pana brata?

– Z ogromną radością. Czekałem na ten moment przez kilkadziesiąt lat. Szczerze mówiąc, miewałem w tym czasie momenty zwątpienia, czy doczekam tej chwili. Mocna nadzieja pojawiła się dopiero rok temu, kiedy pracownik IPN pobrał moje DNA. Wówczas pomyślałem sobie, że jest duża szansa, bo te nowoczesne badania DNA pomogły już ustalić tożsamość wielu zamordowanych ludzi. I tak też się stało, dzięki Bogu, w przypadku mojego starszego brata. Byłem na uroczystościach w Belwederze. Ogromne wzruszenie, uroczystość pięknie przygotowana i przeprowadzona.

W jakim miejscu, Pana zdaniem, powinien spocząć brat?

– Zgodziłem się, aby Dionizy spoczął na Powązkach w miejscu, w którym stanie piękny pomnik pomordowanych przez UB i tu skrycie pochowanych. Kiedy ten pomnik zostanie wybudowany, zawsze będą przychodzić tu ludzie, składać kwiaty, palić znicze. Pamięć o tych bohaterach i moim kochanym bracie nigdy nie zaginie.

Dziękuję za rozmowę.

Adam Białous

Nasz Dziennik