Prokuratura wojskowa dysponująca dowodami na to, kto rozpoznał w nagraniu dźwięków z kabiny Tu-154M głos generała Andrzeja Błasika, nie planuje postawić tej osobie żadnych zarzutów.
Nie jest to żaden odrębny wątek śledztwa. Czynności prokuratorów zmierzają do zebrania wszelkich danych umożliwiających ocenę wartości dowodowej dokumentu zwanego potocznie "Raportem Millera" - dowiedział się "Nasz Dziennik" w Naczelnej Prokuraturze Wojskowej.
Traktowanie raportu tzw. komisji Jerzego Millera jako dowodu budzi kontrowersje.
- Z prawnego punktu widzenia ten raport nie jest dowodem dla toczącego się śledztwa smoleńskiego. Z bardzo wielu powodów. Przede wszystkim dlatego, że obowiązkiem prokuratury jest samodzielne dokonywanie ustaleń zarówno faktycznych, jak też prawnych. Zgodnie z art. 8 par. 1 kodeksu postępowania karnego, prokuratura nie jest związana rozstrzygnięciem innego organu w kwestii, która jest również przedmiotem czynności śledczych. Nadto dopuszczenie dowodu z opinii biegłego wymaga uprzedniego wydania stosownego postanowienia. Nie wolno zastępować opinii biegłego innymi źródłami, wszelkimi pismami, oświadczeniami, raportami, własną wiedzą specjalistyczną organu procesowego itp. Biegłego lub biegłych należy powołać zawsze, gdy zachodzi okoliczność, dla której stwierdzenia wymagane są wiadomości specjalne. Przesądza o tym art. 193 par. 1 kpk - wyjaśnia mec. Rafał Rogalski, pełnomocnik grupy rodzin ofiar katastrofy.
Jego zdaniem, dokument wytworzony przez komisję może być jedynie potraktowany jako informacja o dowodzie, ale nie sam dowód.
Przypomnijmy, że czwartkowy "Nasz Dziennik" ujawnił część informacji, które są w posiadaniu śledczych, w tym nazwiska osób, które spowodowały, że nazwisko generała znalazło się najpierw w transkrypcji głosów, a potem w raporcie MAK, następnie zaś w raporcie i protokole Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego.
Okazuje się, że w Moskwie głos generała rozpoznał pracujący w Dowództwie Sił Powietrznych oficer, skierowany do Rosji jako tłumacz - płk rez. Wiesław Kędzierski. Wzmianka o generale znalazła się w transkrypcji głosów oraz w raporcie MAK. Potem tę atrybucję wprowadził do dokumentów komisji Millera ppłk Robert Benedict, przewodniczący podkomisji lotniczej.
Historia kłamstwa
"W czasie lotu i zniżania na prostej do lądowania, do zderzenia samolotu z ziemią, w kabinie pilotów znajdował się dowódca Sił Powietrznych Rzeczypospolitej Polskiej, który posiadając całą informację o pogodzie, nie podjął jako główny dowódca wojskowy działań w celu przerwania podejścia do lądowania. Eksperci psycholodzy wyciągnęli wniosek, iż nieuczestniczenie dowódcy Sił Powietrznych Rzeczypospolitej Polskiej w rozwiązaniu powstałej skrajnie niebezpiecznej sytuacji wpłynęło na podjęcie decyzji przez dowódcę statku powietrznego o kontynuacji podejścia i o zniżeniu poniżej wysokości podjęcia decyzji bez nawiązania kontaktu z obiektami naziemnymi" - napisano w raporcie MAK. Potem dodano do tego jeszcze dyrektora protokołu dyplomatycznego, a nawet samego prezydenta.
"Obecność w kabinie załogi ważnych osób postronnych, w tym dowódcy Sił Powietrznych i dyrektora protokołu, oraz spodziewana przez dowódcę statku powietrznego negatywna reakcja głównego pasażera stwarzały nacisk psychiczny na członków załogi i wpłynęły na podjęcie decyzji o kontynuowaniu podejścia w celu lądowania w warunkach nieuzasadnionego ryzyka" - podsumowuje analizę rosyjski raport.
Obecność to za mało
Sama kwestia obecności generała została wzmocniona niespodziewanym podaniem przez przewodniczącą MAK gen. Tatianę Anodinę informacji o wykryciu we krwi Andrzeja Błasika alkoholu. Stało się to podczas konferencji prasowej 12 stycznia 2011 roku i zostało nagłośnione w środkach masowego przekazu całego świata.
Wyjaśnienia ekspertów o niewiarygodności tej, prezentowanej jako sensacja, wiadomości pojawiły się jedynie w nielicznych mediach polskich. Polski generał był przedstawiany niejednokrotnie jako niemal sprawca katastrofy. Tym bardziej że po raz pierwszy o jego rzekomej obecności w kokpicie powiedział publicznie akredytowany Edmund Klich już 24 maja 2010 roku.
Polski dokument wprawdzie zaprzecza oddziaływaniu psychologicznemu obecności generała, ale zarazem ją potwierdza, pozwalając na kontynuowanie różnych tego faktu interpretacji, także powtarzających argumentację o presji, naciskach i psychologicznym konflikcie.
- Wszyscy wiemy, że rozpoznanie głosu gen. Błasika to, eufemistycznie mówiąc, nadinterpretacja komisji Millera, która okazała się całkowicie nieuprawniona z logicznego i dowodowego punktu widzenia. To niebywały błąd. Członkowie komisji musieli brać pod uwagę skutki podanej przez nich informacji zarówno w wymiarze rodzinnym pana generała, jak również ogólnopaństwowym. Jak się okazało, ustalenia w tym zakresie okazały się całkowicie dowolne i niebywale krzywdzące dla pani Ewy Błasik i jej rodziny - ocenia Rogalski.
W negatywną rolę generała Błasika nie mogli uwierzyć jego bliscy, przyjaciele, byli współpracownicy i podkomendni. W cyklu wywiadów "Solidarni z generałem Błasikiem" w "Naszym Dzienniku" wypowiedziało się ponad 30 osób, w tym wielu doświadczonych pilotów, dowódców i instruktorów lotniczych.
Niesprawny radiowysokościomierz
Ze szkalującej, nieprawdziwej informacji wynikły też istotne skutki dla dochodzenia przyczyn katastrofy. Komisja Millera, przypisując dowódcy Sił Powietrznych odczyty radiowysokościomierza, posiadała zupełnie błędny obraz współdziałania członków załogi w ostatniej minucie lotu.
Gdyby od początku wiedziano, że frazy "250 metrów" i "100 metrów" wypowiedział drugi pilot, inaczej interpretowano by ich zachowanie. Nie stwierdzono by w raporcie, że doszło do błędu, dezorientacji w przestrzeni, użycia niewłaściwego przyrządu itd. Nie miałoby też sensu odgrzebywanie całej historii szkoleń oficerów sterujących samolotem dla znalezienia domniemanych niedostatków ich kwalifikacji.
Naprawdę trzeba było czekać prawie dwa lata. Dopiero 16 stycznia tego roku ujawniono wyniki badania taśmy z czarnej skrzynki Instytutu Ekspertyz Sądowych wskazujące na brak głosu Andrzeja Błasika w nagraniu.
Jakie są tego konsekwencje prawne? Niewątpliwie doszło do naruszenia dóbr osobistych zmarłego generała i zdaniem prawników jego bliscy mogą żądać przed sądem zadośćuczynienia od osób za to odpowiedzialnych. To także ważny fakt dla prokuratury. Zapewne przyda się zespołowi biegłych, którzy - miejmy nadzieję - nie wejdą w ślepą uliczkę analiz psychologicznych, zamiast lotniczych.
Jednak można byłoby oczekiwać od wymiaru sprawiedliwości znacznie więcej. Wprowadzenie fałszywych informacji do oficjalnych dokumentów, a takimi są raport i protokół komisji Millera, można rozpatrywać jako przestępstwo - poświadczenie nieprawdy.
Artykuł 270, par. 1 kodeksu karnego przewiduje za to karę od 3 miesięcy do 5 lat.
- Poza tym można rozważać także regulacje art. 231 kk, to znaczy niedopełnienie obowiązków lub przekroczenie uprawnień, działając na szkodę interesu publicznego lub prywatnego. Teoretycznie w grę wchodzić może zarówno paragraf 1 tego artykułu (działanie umyślne), jak i paragraf 3 (działanie nieumyślne). Jeżeli przyjąć, że członkowie komisji Millera są funkcjonariuszami publicznymi, to dla mnie nie ulega wątpliwości, że doszło do szkody w interesie prywatnym. Jeżeli chodzi o interes publiczny, to w mojej ocenie także został naruszony - analizuje możliwości prawne mec. Rogalski.
Prawnik widzi jednak konieczność bliższego zbadania sprawy, czym powinni zająć się prokuratorzy.
- Ta sprawa wymaga przeprowadzenia dogłębnej analizy charakteru prawnego poszczególnych dokumentów wytwarzanych przez komisję Millera lub czynności wykonywanych z udziałem jej członków. Tym bardziej więc powinno dojść do wszczęcia postępowania karnego z urzędu po to, by niniejsze zagadnienie dogłębnie wyjaśnić. Można też rozważyć wdrożenie postępowania dyscyplinarnego, o ile w konkretnym przypadku jest ono przewidziane - dodaje mec. Rogalski.