Z mjr. Andrzejem Rozwadowskim*, doświadczonym pilotem lotnictwa transportowego Sił Powietrznych RP, rozmawia Marcin Austyn
Jak Pan odebrał wiadomość o śmierci chor. Remigiusza Musia?
- Zawsze wiadomość o śmierci kolegi lotnika jest trudna do przyjęcia, szczególnie gdy towarzyszą jej tak nienaturalne okoliczności. Znałem go osobiście, więc informacja ta była dla mnie szczególnie bolesna. Lotnicy ze specpułku jeździli na obozy do Mrągowa i tam się spotykaliśmy. Ale nie tylko. Widywaliśmy się również przy okazji lotów, które odbywaliśmy - czy to na Okęcie, czy też w inne miejsca. To był miły, sympatyczny człowiek. Stąd też informacja o jego śmierci była dla mnie wielkim szokiem.
Co, Pana zdaniem, mogło pchnąć mężczyznę w sile wieku, ustabilizowanego życiowo do targnięcia się na własne życie?
- Z pewnością sposób, w jaki rozwiązano 36. Specjalny Pułk Lotnictwa Transportowego był dla lotników takim ciosem nożem w serce. Przecież oni próbowali robić ze swej strony wszystko jak najlepiej. Latali z VIP-ami, służba w tym pułku była pewnym wyróżnieniem. Tymczasem w jednym momencie - tak jakby byli nikomu niepotrzebni - za sprawą jednego podpisu ministra, zostali zdjęci z ewidencji i odstawieni na boczny tor. A przecież działo się to w sytuacji, gdy lotnicy mieli już w pewnym stopniu ustabilizowane życie, rodziny, domy i wiązali swoją przyszłość ze służbą w Warszawie. Nagle ktoś to wszystko uciął i zaproponował służbę z dala od domu i mieszkanie w internacie. Kto w naszej rzeczywistości byłby w stanie pójść na taki układ? To były dla lotników naprawdę trudne chwile.
Jak sama służba w lotnictwie wpływa na psychikę żołnierzy?
- Na pewno w wojsku człowiek spotyka się ze sprawami, z którymi cywil raczej nie ma styczności. Przecież lotnicy wożą ludzi rannych, okaleczonych, są w miejscach konfliktów, prowadzenia misji stabilizacyjnych, biorą udział w misjach humanitarnych w miejscach klęsk żywiołowych i tam ma się do czynienia z bardzo różnorodnymi sytuacjami. Może lotników służących w specpułku te doświadczenia dotykały w mniejszym stopniu, ale jednak. Można by powiedzieć, że te doświadczenia niejako zostają w pamięci i nie zawsze pozytywnie nastrajają człowieka.
Tyle że od tych wszystkich wydarzeń, doświadczeń minęło już sporo czasu...
- To prawda, ale też ludzka psychika rządzi się swoimi prawami. Czasem problemy potrafią się kumulować i w pewnej chwili coś pęka w człowieku. A to nie tylko trudne pożegnanie ze służbą, ale i rozmowy, przesłuchania dotyczące katastrofy smoleńskiej. To wszystko mogło powodować obciążenie. Z drugiej strony pamiętajmy, że Remigiusz odszedł z wojska, ale miał jakieś pieniądze z emerytury, nie był całkowicie pozostawiony na pastwę losu. Stać go było na to, by jakoś przetrwać i w miarę spokojnie myśleć o tym, jak dalej ułożyć sobie życie. Nie ukrywam, że sprawa jego śmierci jest dla mnie dziwna i zaskakująca.
Sprawa zarzutów związanych z lądowaniem jaka na Siewiernym mogła jakoś szczególnie dotknąć technika pokładowego?
- Nie. On wykonywał polecenia dowódcy oraz realizował czynności, jakie nakazuje instrukcja oraz zasady współpracy w załodze. Nie sądzę, by ta sprawa mogła mieć tu jakieś znaczenie.
Muś był osobą, która jako ostatnia ze strony polskiej rozmawiała z załogą Tu-154M. Stanowczo twierdził, że wieża zezwalała na zejście nie do 100 m, ale 50 metrów. Te okoliczności rodzą wątpliwości co do podobno samobójczej śmierci świadka?
- Podobnież i załodze jaka wieża dawała takie instrukcje. Dobrze pamiętam te relacje... Trudno mi jednak mówić o okolicznościach śmierci Remigiusza, bo sprawa jest świeża i bardzo bolesna. Naprawdę nie wiem, co o tym myśleć, a nie chciałbym wypowiadać pochopnych sądów. Ale czy wiadomo już, jaki był rzeczywisty powód targnięcia się na życie, a jeśli nie, to dlaczego tak szybko, bez badań, bez śledztwa stawia się diagnozę? Na pewno w ostatnim czasie mamy do czynienia z wieloma dziwnymi splotami okoliczności. A to rodzi pewne pytania i wątpliwości w tej sprawie.