logo
logo

Zdjęcie: Ewa Sądej/ Nasz Dziennik

Z Rembertowa do łagrów

Piątek, 24 marca 2017 (18:39)

Aktualizacja: Piątek, 24 marca 2017 (19:20)

Z Janem Zalewskim, jednym z ostatnich żyjących więźniów obozu NKWD nr 10 w Rembertowie, oficerem organizacyjnym w Narodowych Siłach Zbrojnych, rozmawia Ewa Sądej

Przeżył Pan niemiecką okupację oraz zsyłkę na Ural. W tym roku będzie Pan obchodził 96. urodziny. Jak się Pan czuje?

– Dość dobrze (uśmiech). Trochę bolą mnie nogi. Za okupacji chodziłem ze stacji do domu 24 km w cztery godziny. Teraz trudno jest mi przejść z pokoju do pokoju. Wiek ma swoje prawa.

Widzę, że ma Pan dzisiejszy „Nasz Dziennik”.

– Tak, „Nasz Dziennik” kupuję i czytam od samego początku. Z tego, co wiem, redakcja mieści się w Rembertowie, a ta dzielnica Warszawy jest mi bliska, ponieważ byłem tam w obozie.

Obecnie mieszka Pan w Sulejówku. Jakie były Pana losy w trakcie II wojny światowej?

– Przed wojną skończyłem gimnazjum i miałem pójść do liceum, ale szkoły były zamknięte. Zająłem się działalnością konspiracyjną. Mieszkałem w Czerwonce. W murowanej oborze z kolegami wykonaliśmy specjalną aparaturę radiową i prowadziliśmy nasłuch. Wydawaliśmy także konspiracyjny biuletyn. Kiedy powstały Narodowe Siły Zbrojne, wstąpiłem do nich. Przeniosłem się do Warszawy i tam chodziłem do szkoły budowlanej, a także ukończyłem konspiracyjną podchorążówkę. Kiedy w 1943 r. wróciłem w rodzinne strony, podjąłem pracę w Węgrowie w starostwie, byłem tam zastępcą architekta powiatowego. Po zdanym egzaminie zostałem mianowany na podchorążego. Kiedy w sztabie powiatowym w Węgrowie aresztowano trzech komendantów, w tym oficera organizacyjnego, przejąłem jego obowiązki. W konspiracji miałem pseudonim „Eugeniusz”.

Kiedy i w jaki sposób Pana aresztowano?

– Zostałem aresztowany w nocy z 19 na 20 lutego 1945 r. Do mojego mieszkania przy ul. Kominiarskiej w Węgrowie zapukał zastępca szefa UB Abczyński w towarzystwie kilku ubeków i zabrali mnie na przesłuchanie do urzędu. Pamiętam, że paliła się lampa naftowa. Abczyński sporządził protokół przesłuchania. Zarzucano mi przynależność do NSZ oraz ukończenie podchorążówki w Liwie. Nie do końca było to zgodne z prawdą, ponieważ podchorążówkę ukończyłem nie w Liwie, tylko w Warszawie. Zorientowałem się, że UB nie posiada o mnie szczegółowych informacji.

Od razu trafił Pan do obozu w Rembertowie?

– Najpierw zawieźli nas – a było nas czterech – do więzienia na Pradze przy ul. Środkowej. Zostaliśmy osadzeni w piwnicy w celi nr 7. Leżeliśmy na startej na proch starej słomie, opanowanej przez wszy. Bez żadnych przesłuchań po trzech tygodniach wyczytano naszą węgrowską czwórkę. Strażnicy sugerowali, że nas zwalniają. Okazało się jednak, że z rąk UB przechodzimy w ręce NKWD. Myślałem, że zawiozą nas na Majdanek, przewieziono nas jednak do obozu nr 10 w Rembertowie, o którym wcześniej nie wiedziałem. Wyładowano na terenie przedwojennej Fabryki Amunicji „Pocisk”, przy obecnej ul. Marsa.

W marcu mija rocznica przywiezienia Pana do obozu w Rembertowie.

– Do Rembertowa trafiłem około 1 marca 1945 r. Zostałem przydzielony do III kompanii I plutonu. Zostałem mianowany dowódcą najpierw drużyny, a później II plutonu. Na temat obozu w Rembertowie powstało wiele legend, ponieważ przez wiele lat był to temat tabu. W czasie okupacji Niemcy teren fabryczny wykorzystywali do przetrzymywania jeńców sowieckich i aresztowanych Polaków. Wiadomo, że obóz niemiecki istniał od 1941 r. do września 1944 r. Kiedy Armia Czerwona zajęła Rembertów, a było to 12 września 1944 r., teren przejęło NKWD. Puste hale, bez piętrowych pryczy, mogły pomieścić około 2 tys. aresztowanych. Do obozu zwożono więźniów najczęściej z Rembertowa, Radzymina, Mińska Mazowieckiego, Włodawy, Sokołowa, Siedlec i innych okolicznych miejscowości.

Jakie warunki panowały w obozie?

– Mieszkaliśmy w dużym pofabrycznym budynku, który podzielono na mniejsze pomieszczenia. Sami robiliśmy piętrowe prycze. Żywiono nas dość nędznie, dostawaliśmy po sto gramów gliniastego chleba i dwa razy dziennie wodnistą zupę ze śladami kukurydzy. Ratowały nas rodziny. Moja siostra dowiedziała się, gdzie jestem osadzony, i dwa razy przywiozła mi paczkę. Przez chwilę mogłem z nią porozmawiać. Pamiętam, że zapytała mnie, czy zamienić mi ciepłe ubranie na lżejsze, ponieważ robiło się ciepło. Słysząc tę rozmowę, sowiecki oficer powiedział, że ta zmiana nie będzie potrzebna, ponieważ i tak niedługo wrócę do domu.

Rzeczywiście wrócił Pan do domu, ale nie tak szybko, bo dopiero po trzech latach. Kiedy został Pan wywieziony ?

– Do transportu przygotowywano nas przez kilka dni. Z Warszawy sprowadzono kilkunastu fryzjerów, którzy strzygli i golili więźniów. Transport ruszył 25 marca 1945 r.

W tym transporcie był także gen. August Emil Fieldorf.

– Generał „Nil” znajdował się w tym transporcie, ale nie jechaliśmy w tym samym wagonie. August Fieldorf został aresztowany 7 marca 1945 r. w Milanówku. Poszedł do jednego z konspiracyjnych lokali, który – jak się okazało – był spalony. Chociaż miał dokumenty na nazwisko kolejarza Walentego Gdanickiego, nic to nie pomogło. Oprócz tego znaleziono przy nim kilka dolarów. Osadzono go najpierw we Włochach w areszcie UB, a później około 16 marca przywieziono do Rembertowa i przydzielono do VIII kompanii.

Dowództwo Armii Krajowej planowało odbicie generała. Dlaczego do tego nie doszło?

– Niestety w okolicach Warszawy nie było odpowiedniego oddziału. Czekano na oddział spod Zamościa, który niestety nie zdążył odbić generała.

Obóz w Rembertowie udało się rozbić nieco później.

– Kiedy nas wywieziono w głąb ZSRS, do pozostałych 500 więźniów przybywali wciąż nowi. Rozeszła się wiadomość, że wkrótce będzie drugi transport. Z tego względu w Zielone Świątki w nocy z 20 na 21 maja 1945 r. oddział żołnierzy AK z obwodu Mińsk Mazowiecki dokonał odbicia więźniów. Dowódcą akcji był ppor. Edward Wasilewski ps. „Wichura”.

Jakie warunki panowały podczas miesięcznej drogi na Ural?

– Do wagonów załadowano 1500 osób. Stało się tak dlatego, że skład pociągu nie mógł być zbyt długi, musiał się zmieścić na bocznicach kolejowych. Pociąg liczył 30 wagonów. Oprócz mężczyzn był także jeden wagon z kobietami. Z tego okresu dobrze wspominam Jankę Zalewską. Polubiła mnie chyba z racji tego samego nazwiska. W trakcie transportu nosiła wodę. Do naszego wagonu donosiła nie jedno, ale dwa lub trzy wiadra wody więcej. Dzięki niej łatwiej znieśliśmy transport.

Czy duża była śmiertelność więźniów podczas drogi?

– Podczas transportu zmarło ok. 360 osób. Na końcu pociągu były tzw. trupiarki. Tam wrzucano ciała zmarłych. Rosjanie byli bardzo skrupulatni w liczeniu. Jeżeli konwój liczył określoną liczbę ludzi, to rachunek przy rozładunku musiał się zgadzać, niezależnie od tego, czy byli to żywi czy zmarli.

Jak wspomina Pan zsyłkę?

– Na Uralu siedziałem w siedmiu obozach. Tam nie było równości. Więźniowie dzielili się na tzw. roboli i pridulków. Ci pierwsi chodzili na wycinkę do lasu, ci drudzy wykonywali lżejsze prace. Kiedy byłem w pierwszym obozie nazywanym Czarną Rzeczką, budowano tam wtedy stołówkę. Ponieważ na wolności pracowałem w biurze architekta, na desce naszkicowałem ołówkiem projekt stołówki, którą później wybudowano. W kolejnym obozie nadzorowałem pracę przy budowie kolejki wąskotorowej, a jeszcze w innym liczyłem ścięte drzewa. Trochę zawyżałem dane, aby więźniowie mogli otrzymać wyższe stawki żywieniowe. Po kilku dniach Rosjanie zorientowali się i pewnie by mnie wyrzucili, jednak w tym czasie zachorowałem. Miałem obustronne zapalenie płuc i ponad 40 stopni gorączki. Narastający ból w piersiach i podnosząca się gorączka doprowadziły do tego, że straciłem przytomność. W takim stanie przewieziono mnie do szpitala w Stupinie.

Ktoś się Panem tam zaopiekował?

– W szpitalu kierownikiem oddziału, na który trafiłem, był lekarz Konstanty Orzechowski. On otoczył mnie opieką. Kiedy poczułem się trochę lepiej, przychodził do mnie i rozmawialiśmy. Dowiedziałem się, że Niemcy podczas okupacji dołączyli go do komisji badającej sprawę Katynia. Kiedy Rosjanie zorientowali się, że był w Katyniu i wie, co się tam stało, aresztowali go i wywieźli w głąb ZSRS. Od niego dowiedziałem się o szczegółach zbrodni, której dopuścili się Rosjanie.

Gdzie spotkał Pan gen. Fieldorfa?

– Spotkałem go w jednym z obozów. Wtedy nie wiedziałem, że to był generał „Nil”. Znałem go jako kolejarza Walentego, ale wiedzieliśmy, że to nie jest jego prawdziwy zawód. On był człowiekiem na wyższym poziomie, gromadziło się wokół niego wielu ludzi i wiele rozmawialiśmy. Generał pracował przy wyrębie lasu. Miał wtedy ponad 50 lat i ta praca bardzo go wykańczała. Dużo chorował. Do Polski wróciliśmy innymi transportami. Generał Fieldorf miał w obozie przyjaciela Tadeusza Bobrowskiego. W drodze na zsyłkę Bobrowski zachorował na czerwonkę, generał „Nil” dał mu lekarstwo ratujące życie. Jakieś pół roku po powrocie do Polski, kiedy w Pruszkowie spotkałem się z Tadziem, dowiedziałem się, że Walenty Gdanicki to był gen. August Emil Fieldorf „Nil”.

Posiada Pan jakieś pamiątki z obozów?

– Zanim opowiem o pamiątkach, muszę wspomnieć, że w obozie w Stupinie, w którym dochodziłem do zdrowia, nie było robót leśnych. W promieniu kilku kilometrów lasy były już wycięte. Działało tam jednak kilka brygad rzemieślniczych: krawcy, szewcy, stolarze i ślusarze. Ja zgłosiłem się do stolarzy. Wykonywałem papierośnice, szkatułki, przybory na biurka, wszystko sam rzeźbiłem. Moje wyroby cieszyły się dużą popularnością. Udało mi się jedną taką papierośnicę przywieźć do Polski. Mam także notes z różnymi rysunkami i cennymi zapiskami. Przywiozłem też różaniec, który zrobiłem z drutu jeszcze na łóżku szpitalnym. Krzyżyk wykonałem z pięciokopiejki. Ten różaniec towarzyszył mi przez kolejne obozy i przywiozłem go do Ojczyzny.

Kiedy wrócił Pan do Polski?

– Było to na Wszystkich Świętych w 1947 roku. Z całą pewnością oszczędzono nam pobytu w najcięższych łagrach, bo byliśmy internowani, a wobec internowanych obowiązywał lżejszy rygor. Mimo to wróciliśmy okaleczeni fizycznie i psychicznie. Najważniejsze jednak, że wróciliśmy.

 

Dziękuję za rozmowę.

Drogi Czytelniku,

cały artykuł jest dostępny w wersji elektronicznej.

Zapraszamy do zakupu „Naszego Dziennika” w sklepie elektronicznym

Ewa Sądej

Nasz Dziennik