logo
logo
zdjęcie

Zdjęcie: czlowiek-z-polnocy/Flickr/ Inne

Zbrodnicze wywózki

Sobota, 9 lutego 2013 (08:50)

Z Genowefą Grochowską, która przeżyła piekło syberyjskiej wywózki, rozmawia Adam Białous

 

W jaki sposób NKWD dokonało zatrzymania, wywózki Pani i rodziny ?

– Mieszkałam z rodzicami na Wileńszczyźnie. Moi rodzice prowadzili 67-hektarowe gospodarstwo rolne. Wówczas miałam kilkanaście lat. Przyszli do nas o godzinie drugiej w nocy. Dali nam pół godziny na zabranie najpotrzebniejszych rzeczy. Ojcu oficer NKWD kazał usiąść przy stole i nie ruszać się. Trzymał w ręku pistolet. Tato siedział nieruchomo i z bezsilnym bólem patrzył na nas. Zrozpaczona mama zbierała i pakowała rzeczy, a sowiecki żołnierz chodził za nią krok w krok. Powiedział jej w pewnym momencie: „Nie martw się, u nas będziecie żyć lepiej niż tu, w Polsce”.

Kiedy minęło pół godziny, zapakowali nas na wóz i zawieźli do oddalonych o 7,5 kilometra Hoduciszek. Tam byliśmy dwie godziny pilnowani przez sołdatów z psami. Znowu posadzili nas i dwie inne rodziny do samochodu ciężarowego, którym zostaliśmy przewiezieni na stację kolejową w Nowoświęcianach. Zgromadzono tam już masę ludzi. Wtedy kazano nam wsiadać do bydlęcego wagonu. W sumie upchnęli tam 72 osoby, łącznie ze starcami i dziećmi. Do picia na cały dzień przeznaczono dla tych wszystkich ludzi jedno wiadro wody. Jedzenia nie dawali wcale. Trzeba było jeść to, co się komu udało zabrać z domu. Tak było trzy doby. Potem pociąg ruszył. Ludzie płakali, wołali ratunku, śpiewali pieśni maryjne.  

Jak wyglądała podróż na Wschód?

– Warunki były straszne. Wagon bydlęcy był szczelnie zamknięty, bez świeżego powietrza, bez światła, bez jedzenia i wody. W nim 72 stłoczonych ludzi. Najpierw umierały najsłabsze dzieci. Jeden z kilkuletnich chłopaków dostał ataku padaczki. NKWD-zista otworzył na chwilę wagon, powiedział: „Nic mu nie będzie”, i zaraz zamknął. Ten chłopak umarł pierwszy. Drugi chłopczyk zmarł dwa przystanki dalej. Rodzice pochowali ich przy torach. Po drodze było jeszcze więcej takich pogrzebów. W końcu dojechaliśmy na miejsce udręki, to jest do Krasnojarskiego Kraju na Syberii. Kazali się nam tam rozładować i zakwaterowali w barakach. W jednym nędznym baraku, w którym nie było ani łóżek, ani pieca, ulokowali trzy rodziny. 

 

Jaką pracę wykonywała Pani w łagrze?

– Po tej morderczej podróży dali nam zaledwie 3 dni odpoczynku. Potem pognali nas do wyrębu tajgi. Ludzie nie nawykli do pracy w takich warunkach. Bardzo wielu z nas raniło się siekierami. Rany były czasami ciężkie, ale NKWD-ziści mówili jak zwykle: „Nic wam nie będzie”. Ludzie padali jak muchy, od tych ran, od czerwonki i tyfusu. Przy pracy w lesie strasznie gryzły nas komary, meszka. Kiedy wracałam z lasu, byłam zawsze pogryziona i wykrwawiona przez te insekty. Chorowałam też na tyfus, cudem przeżyłam.

 

Kiedy wróciła Pani do Polski?

– My nawet w tym łagrze na Syberii nie wiedzieliśmy, że po śmierci Stalina nastąpiła w ZSRS pewna polityczna odwilż i że pozwolono wówczas Polakom wracać do kraju. Dowiedzieliśmy się o tym przypadkiem, kiedy przez nasze miejsce katorgi jechał z Irkucka pociąg z rodakami wracającymi do Polski. To oni, a nie władze obozu, nam powiedzieli. Napisaliśmy do urzędu w Krasnojarsku wniosek o pozwolenie wyjazdu do kraju. Dostaliśmy pozwolenie dopiero po roku. I tak po tej wieloletniej gehennie wróciliśmy do Ojczyzny, ale prawie każdego dnia wracają do mnie te straszne obrazy z Syberii.  

Dziękuję za rozmowę.

Adam Białous

NaszDziennik.pl