Z Edmundem Budelewskim, synem por. Bolesława Budelewskiego ps. „Pług”, „Sokół”, dowódcy kompanii terenowej Narodowego Zjednoczenia Wojskowego, zamordowanego 15 lipca 1948 r. w więzieniu przy ul. Rakowieckiej w Warszawie, rozmawia Adam Kruczek
Pana ojca aresztowano 24 lipca 1947 roku. Ile miał Pan wtedy lat?
– Miałem 4,5 roku i choć niektórzy mówią, że to niemożliwe, pamiętam moment aresztowania ojca. Do domu weszło trzech ubeków. Mam przed oczami ten widok, jak jeden z nich się rozsiadł, a dwaj inni stali.
Co się działo dalej?
– Było to nad ranem, gdy zaczęli tłuc do drzwi i okien. Ojciec był w domu. Nie miał żadnych szans na ucieczkę, bo dom był na zewnątrz otoczony szczelnym pierścieniem ubeków. Nie skuli go, tylko wyprowadzali pod karabinem. Całe szczęście – o ile tak można powiedzieć – że bezpieka nie przyszła kilka godzin wcześniej, bo wtedy w naszym domu przebywała grupa zbrojna z podziemia. Oni się z ojcem spotykali, chodzili razem na akcje. Dosłownie kilka godzin po ich wyjściu zjawiło się UB. Gdyby przyszli wcześniej, z pewnością polałaby się krew, a my byśmy tego na pewno nie przeżyli. Wybiliby wszystkich, a obejście spalili – to ich zwyczajna praktyka.
W czasie aresztowania znaleziono przy ojcu broń?
– Nie, ale my później natknęliśmy się na nią przy rozbiórce domu. W wydrążonym balu była zrobiona skrytka. Z wierzchu nic nie było widać, ale można było uchylić taką przewrotkę i włożyć broń. Tam znajdował się nie tylko pistolet, ale i jakaś dubeltówka, amunicja.
Dokąd trafił ojciec po zatrzymaniu?
– Po aresztowaniu był przetrzymywany najpierw na katowni UB w Ostrołęce. To było straszne miejsce. Wiem o tym trochę z opowiadań mamy, która sama była tam nieraz wzywana na przesłuchania. Udało jej się nawiązać kontakt z pracującą tam sprzątaczką. Od niej mama dowiedziała się, jak strasznie katowali ojca. W drzwiach przytrzaskiwali mu palce, zabijali za paznokcie drzazgi, łamali palce. Strącali do karceru w ten sposób, że podkładali pod kolana i pod ramiona kije i zrzucali po schodach w dół, gdzie człowiek leżał w wodzie i własnych odchodach. Tego nie da się opowiedzieć… Później ojciec został przetransportowany do Warszawy. Co tam z nim robili, tego już nie wiem.
Ale Pana mama widziała się jeszcze z ojcem w więzieniu?
– Tak, mama jeździła na widzenia z ojcem do Warszawy. Mówiła, że był strasznie zniszczony. Całkiem osiwiał, a gdy go zabierali, miał ciemne włosy bez śladu siwizny. Przecież to był młody, zdrowy mężczyzna. Miał 37 lat.
O czym rodzice rozmawiali?
– Mama opowiadała, że stał nad nimi strażnik i nie można było nic powiedzieć. Ojciec zwykle pytał, jak tam dzieci. To było jego troską, bo wiedział, że samotnej kobiecie wyżywić czworo małych dzieci nie jest łatwo. Mama jechała na te widzenia niezwykle spracowana, zmęczona robotą w polu. Opowiadała, że raz w drodze powrotnej w oczekiwaniu na pociąg zasnęła na dworcu w Warszawie i ktoś jej ukradł buty, które zdjęła, bo ją nogi bolały. Dopiero jakaś kobieta przyniosła jej z domu stare tenisówki i tak wróciła do domu.
Wie Pan, kto skazał Pana ojca na śmierć?
– Tak, sędzia Józef Badecki, w stopniu pułkownika. To straszne, że człowiek mający na sumieniu co najmniej 29 wyroków śmierci kształcił potem prawników w PRL. Ojciec został całkowicie zrehabilitowany przez Sąd Wojewódzki w Warszawie w czerwcu 1990 roku.
Jak się potoczyło życie Pana rodziny po aresztowaniu ojca?
– Ojca zamordowali, a my – czworo dzieci – zostaliśmy tylko z mamą. Ja byłem najmłodszy, a najstarsza siostra miała 12 lat. Cały trud uprawy 7-hektarowego gospodarstwa spadł na nas. Najstarszy brat miał wtedy 10 lat i normalnie pracował już w polu jak dorosły. Matka nigdy już nie wyszła za mąż. Można powiedzieć, że poświęciła się dla nas. Walczyła jak lwica o nasze utrzymanie. Jestem jej bardzo wdzięczny.
Dotykały Państwa represje?
– Najbardziej mamę, która co i rusz słyszała: „Żona bandyty”. Aresztowali ją, wzywali na przesłuchania, grozili. Ponadto specjalnie, żeby nam dokuczyć, przekwalifikowali naszą słabą ziemię – takie przysłowiowe piaski, laski i karaski – na 2. i 3. klasę. To się wiązało z większymi podatkami i dostawami obowiązkowymi. Miejscowe władze nawet nie chciały słyszeć o zmniejszeniu dostaw przez „bandytów”, jak nas nazywali. Mama musiała jeździć do powiatu i tam wypraszać u władz zmniejszenie tych dostaw, bo nie byłoby z czego nas wyżywić. Cały czas żyliśmy bardzo biednie. Tylko jedna siostra tak od razu skończyła średnią szkołę, na naukę dla reszty nie było pieniędzy.
A jak Pan sobie w życiu poradził?
– W domu była bieda, więc po skończeniu podstawówki zacząłem pracować zarobkowo. Pomagałem w gospodarstwie, a także chodziłem po różnych budowach, pracowałem jako pomoc przy murarzach, gdzie się dało jakiś grosz zarobić. Zacząłem na nowo się uczyć dopiero po ukończeniu 18 lat, jak podjąłem pracę w pobliskim zakładzie celulozy. Maturę zrobiłem w wojsku. Później uzyskałem wykształcenie technika elektronika. Chciałem zostać na zawodowego w wojsku, ale uznano mnie za element niepewny i odmówiono.
Szykanowano Pana w wojsku z powodu ojca?
– Robili mi różne docinki, przytyki. I co ciekawe, nie słyszałem tego od oficerów politycznych, ale takich niby kolegów. Pamiętam, już w służbie nadterminowej siedzimy kiedyś w gabinecie u szefa kompanii i taki kapitan, kierownik warsztatu radiowego, mówi: „No, w tej Ostrołęce to było tych bandziorów dużo”. To było pod moim adresem, ale się nie odezwałem. W latach 90. spotkałem go i spytałem, co miał wtedy na myśli. Ale wyparł się tych słów.
Kiedykolwiek liczył Pan na znalezienie szczątków ojca?
– Nie wiedzieliśmy, gdzie ojciec leży, i szczerze mówiąc, nigdy nie miałem nadziei na to, że tego się dowiemy. Ci mordercy schowali go pod ziemię i liczyli na to, że nigdy ta zbrodnia nie wyjdzie na światło dzienne. Ale się przeliczyli. A teraz, po tym programie w Telewizji Trwam, dzwonią do mnie koledzy, dawni współpracownicy z zakładu ze słowami: „Nie wiedzieliśmy, że masz ojca bohatera”. Siostra też ma takie miłe rozmowy.
Jak dowiedział się Pan o ekshumacji na Łączce i szansie na odnalezienie ciała ojca?
– IPN mnie odszukał. Zatelefonowali, wypytali, a potem otrzymałem te pojemniki, w których wysłałem materiał genetyczny, tak jak mnie prosili. A później usłyszałem w słuchawce te niezapomniane słowa: „Ma pan ojca. Odnaleźliśmy jego szczątki”. Byłem zaszokowany i jednocześnie do dziś pełen podziwu dla IPN. To wspaniali ludzie. Robią przepiękną rzecz dla Polski, a przy tym jacy oni są niesłychanie taktowni wobec rodzin.
Wie Pan już, jak zginął Pana ojciec?
– Ojciec miał przestrzeloną czaszkę, ale również rękę. Aż mi się słabo zrobiło, jak oglądałem te czaszki. Jak można było ludzi tak torturować, mordować! To zbrodnia.
Do dziś nierozliczona.
– Tylu ich zginęło chociażby w tej Ostrołęce. To byli bohaterowie. Chcieli wolnej Ojczyzny i zginęli dla niej. Polska byłaby inna, lepsza, gdyby oni przeżyli. Przecież wielu z ludzi odpowiedzialnych za te i inne komunistyczne zbrodnie żyło jeszcze w latach 90., niektórzy zresztą żyją do dziś. Ja rozumiem, że ludzi nad grobem trudno wsadzać do więzienia, ale symboliczną karę powinni otrzymać. Żeby było wiadomo, kto był wtedy zdrajcą, a kto bohaterem.
Jak Pan uważa, gdzie powinny spocząć szczątki Pana ojca?
– Tyle lat tam już leżał, to niech dalej spoczywa na Powązkach. Ma być godny pochówek z ceremoniałem wojskowym, pomnik – czegóż chcieć więcej. A ponadto lokalizacja w Warszawie też najbardziej odpowiada całej naszej rodzinie porozrzucanej po różnych miejscowościach w okolicach Warszawy.