logo
logo

Zdjęcie: M.Borawski/ Nasz Dziennik

„Badaczy katastrof” nie ma

Czwartek, 26 września 2013 (02:00)

Z gen. bryg. rez. Janem Baranieckim, zastępcą dowódcy Wojsk Lotniczych Obrony Powietrznej w latach 1997-2000, rozmawia Marcin Austyn

Istnieje coś takiego jak specjalizacja czy zawód „badacz katastrof lotniczych”?

– Takiej specjalizacji oczywiście nie ma. Ale i też nie na tym rzecz polega. W wojsku funkcjonuje KBWLLP, w lotnictwie cywilnym rolę tę pełni PKBWL. Na stałe pracuje tam kilkunastu ludzi. W przypadku wystąpienia zdarzenia lotniczego powoływana jest komisja zajmująca się badaniem takiego wypadku i do niej dobierani są ludzie z odpowiednim doświadczeniem. Przewodniczącym wspomnianej komisji wojskowej, jak również cywilnej powinna być osoba z odpowiednim doświadczeniem badawczym, która wie, jak zapewnić takiemu zespołowi badawczemu najwyższą jakość pracy. Oczywiście w czasie badań można do tego zespołu dobierać kolejnych specjalistów, ekspertów. I tu osoby takie jak np. prof. Wiesław Binienda są dla takiej komisji wymarzonym wsparciem. Trzeba jednak pamiętać, że pracując w komisji cywilnej, nie spotyka się wielu problemów badawczych, jak ma to miejsce w wojsku. To chociażby katastrofy lotnicze. Sądzę, że wielu tego rodzaju przypadków Maciej Lasek w czasie pracy w PKBWL zwyczajnie nie widział. To wynika ze specyfiki lotnictwa wojskowego, trudności podejmowanych tam zadań, także liczby samolotów. Dlatego też większość wytrawnych badaczy wywodzi się właśnie z komisji wojskowej.

Mamy wyraźną ofensywę obozu rządowego: próba podważenia przygotowania i doświadczenia osób, które kontestowały profesjonalizm badań komisji Millera, we wtorek prokuratura umorzyła śledztwo w wątku odpowiedzialności urzędniczej za przygotowanie lotu.

– Koalicja rządząca powołała zespół Macieja Laska, bo choć nie nadaje się on do badania katastrof lotniczych, to posłusznie radzi sobie z medialnymi wystąpieniami. Teraz najwyraźniej uznano, że za długo już trwa ten spór pomiędzy zwolennikami wersji rządowej i jej oponentami. Do tego związki zawodowe wyszły na ulice, a i wybory coraz bliżej. Postanowiono więc ukręcić sprawie łeb i skończyć z tą katastrofą smoleńską, tzn. ogłosić moskiewską prawdę, a wcześniej zdezawuować tych, którzy myślą inaczej. W tym całym zamieszaniu pojawił się jeszcze prof. Michał Kleiber ze swoją propozycją debaty. Ona nie byłaby wygodna dla rządzących, bo okazałoby się, że polscy uczeni nie prowadzą badań dotykających problematyki smoleńskiej, bo nie mają na to środków, a ci, którzy zabierają głos, wspierając „wersję oficjalną”, czynią to wyłącznie z bojaźni. Proszę sobie wyobrazić, co by się działo, gdyby okazało się, że większość ludzi nauki nie ufa ustaleniom komisji Millera.

Maciej Lasek nie był na miejscu katastrofy, nigdy na Siewiernym nie trzymał żadnego dowodu w ręku. Tak prowadzi się badanie katastrofy?

– Oczywiście, że nie. Przecież zupełnie inaczej prowadzi się badanie katastrofy, gdy jest się na miejscu, ma się dostęp do dowodów, do zgromadzonych zdjęć itd. Jednak w pierwszej kolejności badacz wypadków lotniczych musi być moralnie, zawodowo bez skazy. Potem musi mieć wszystkie dowody, szczątki samolotu, oryginalne zapisy rejestratorów i możliwość otwartej, wspólnej dyskusji w gronie ekspertów stałych i chwilowo powoływanych do komisji. Tylko tak można wyrobić sobie pogląd na temat całokształtu badanego zdarzenia.

I tu dochodzimy do kluczowego momentu – udziału ekspertów w badaniach. Często jako polska komisja zlecaliśmy badanie pewnych wybranych elementów zewnętrznym, nawet zagranicznym ekspertom. Działo się tak, gdyż ich możliwości wielokrotnie przewyższały to, co było w zasięgu naszych naukowców. Oni często nie widzieli miejsca katastrofy, szczątków samolotu, bo też nie zawsze było to konieczne. Ekspert ma się wypowiedzieć na konkretny temat dotykający dziedziny, w której jest specjalistą. I takie materiały mu dostarczano. Mówiąc obrazowo, ekspert od wybuchów nie musi znać się na lotnictwie.

Dlatego wyciąganie dziś niedorzecznych argumentów, że taki a taki ekspert zespołu parlamentarnego nie ma nic wspólnego z lotnictwem, jest nie na miejscu. Liczy się ta wiedza, doświadczenie, jakie są ekspertowi potrzebne do zbadania zadanego mu problemu. Tak patrząc na sprawę, trzeba przyznać, że kompetencji ekspertom zespołu parlamentarnego nie brakuje. A i oni sami też nie uzurpują sobie prawa do posiadania wiedzy na każdy temat, ale wypowiadają się w dziedzinach, w których są specjalistami. I chcę im gorąco za to podziękować, bo uratowali polską naukę. Bo choć mądrych ludzi w Polsce jest dużo, to jednak boją się zabrać głos. Niestety na naukowcach wychowanych w PRL ciąży ta bojaźń zrodzona przez komunizm.

Więcej Pana wątpliwości budzi doświadczenie Macieja Laska jako „badacza katastrof lotniczych”?

– Z tego, co wiem, to pan Maciej Lasek nie ma większego pojęcia o badaniach katastrof lotniczych. Można spojrzeć na jego doświadczenie jako badacza i próżno tam szukać przypadków badania katastrof, nie mówiąc już o badaniu przypadków choćby tylko trochę podobnych do katastrofy samolotu Tu-154M. Dla mnie zaskoczeniem było to, że badanie tej jakże istotnej z punktu widzenia państwa polskiego katastrofy powierzone zostało m.in. takiemu człowiekowi.

Podobno nie mieliśmy ekspertów z odpowiednim doświadczeniem, bo tego rodzaju katastrofy – na szczęście – nam się nie przydarzały.

– Taki ekspert – płk Antoni Milkiewicz – był na miejscu katastrofy od samego początku. Można było głęboko czerpać z jego doświadczenia – zarówno jako badacza, jak i człowieka, który przy okazji badania katastrof lotniczych (jak np. katastrofy samolotu Ił-62) wiele doświadczył w kontaktach z Rosjanami. W Polsce znalazłoby się jeszcze kilku ludzi, którzy byliby w stanie udźwignąć ciężar tych badań. Tylko tu potrzebna była wola polityczna i stworzenie możliwości prowadzenia transparentnych działań.

Jakie dowody opublikowane w raporcie Millera świadczą na korzyść tej wersji?

– Ja w tzw. raporcie Millera nie dostrzegłem żadnych dowodów. Wciąż na nie czekam. I mam nadzieję, że odnajdzie je zespół ekspertów, który pracuje dla Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie. A przypomnę, że kieruje nim właśnie płk Milkiewicz.

Od samego początku, od 10 kwietnia 2010 r., koalicja rządząca dążyła do tego, by jak najszybciej zakończyć badanie katastrofy, podając swoją wersję przyczyn opartą na praktycznie niezweryfikowanych „badaniach” rosyjskich. Co więcej, te ustalenia zostały potwierdzone przez polski zespół badawczy – komisję Millera – nazwany Komisją Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego. W mojej ocenie, ta komisja nie miała odpowiednich umocowań prawnych. Może jeszcze w kraju tego rodzaju gremium miało rację bytu, ale próżno szukać podstaw do funkcjonowania tej komisji w regulacjach międzynarodowych. Owszem, posłużono się w badaniu tzw. Załącznikiem 13, tylko że w jego świetle komisja Millera nie miała najmniejszego znaczenia, podobnie jak jej ustalenia. I to widać w tym, jak to gremium zostało potraktowane przez Rosjan.

Dziękuję za rozmowę.

 

Marcin Austyn

Nasz Dziennik