Z Piotrem Walentynowiczem, wnukiem Anny Walentynowicz, która zginęła pod Smoleńskiem, rozmawia Marcin Austyn
Ujawnił Pan dokument, z którego wynika, że polscy biegli kilkanaście dni po katastrofie podczas prac identyfikacyjnych ofiar nie mogli normalnie współpracować z Rosjanami.
– To jest tylko potwierdzeniem tego, o czym wszyscy mówiliśmy i co podejrzewaliśmy, ale nie było na to dowodów. Teraz je mamy. To jednak żaden powód do satysfakcji, bo jeśli Rosjanie w ten sposób postępowali, że nie dopuszczali polskich biegłych do wykonywanych czynności, to należy zakwestionować wszelkie czynności, które realizowały w Rosji prokuratura wojskowa i delegacje rządowe. Bo najprawdopodobniej oni badali tylko to, co pozwolili zbadać Rosjanie.
Czym zatem zajmowali się polscy biegli, skoro nie mieli dostępu do rosyjskiej dokumentacji, którą w trakcie prac wykorzystywali Rosjanie?
– Mogli się jedynie przyglądać tym czynnościom, robić za statystów. To w oczywisty sposób zaprzecza temu, co mówili Donald Tusk, Ewa Kopacz czy Tomasz Arabski, którzy nas zapewniali, że współpraca polsko-rosyjska odbywała się na równych prawach. Teraz wiemy i mamy dowody na to, że kłamali. Najgorsze jest jednak to, że Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie dysponuje większą ilością tego rodzaju dokumentów i przez trzy lata nic z nimi nie zrobiła, godząc się na okłamywanie polskiego społeczeństwa.
A może ta współpraca kulała tylko na początku, a potem było lepiej?
– Niestety, na podstawie dokumentów, jakie posiadamy, nie możemy wysnuć wniosku, że ta współpraca w jakimś późniejszym okresie odbywała się na równych prawach. Proszę zwrócić uwagę, że rozmawiamy o wydarzeniach mających miejsce prawie dwa tygodnie po katastrofie, 21 kwietnia 2010 roku. Jeszcze wtedy taka współpraca nie istniała. Rosjanie robili to, co uważali za stosowne, a my, jako Polacy, nie mieliśmy nic do powiedzenia w sprawie śmierci naszych obywateli. Faktem jest, że to Rosjanie dysponowali swoją dokumentacją, do której polscy biegli nie mieli dostępu. Nie wiem, czym wspomagali się nasi biegli, i nie wiem, co mogli wnieść do sprawy, tylko patrząc na działania Rosjan.
Rola obserwatora mogła być źródłem problemów związanych z zamianą ciał? Gdyby polscy biegli aktywnie włączyli się w prace, to tego rodzaju pomyłek można byłoby uniknąć?
– Na pewno zmniejszyłoby to możliwości pomyłki. Choćby z racji tego, że Rosjanie posługują się cyrylicą i dla nich „Walentynowicz” czy „Walewska” w polskich dokumentach wygląda tak samo. Gdyby istniała pełna współpraca, na równych prawach, to wiele czynności na tym etapie prac można byłoby wykonać dokładniej. Widać zatem, jakim wielkim błędem było oddanie wszystkiego w ręce Rosjan.
Kiedy pomyłka wyszła na jaw, Andrzej Seremet publicznie stwierdził, że to wina Pana rodziny.
– Sprawa działań prokuratora generalnego Andrzeja Seremeta to osobna historia. On nie wziął pod uwagę np. zeznań naocznych świadków, dokumentów rosyjskich, z których wynika, że moja babcia została trafnie zidentyfikowana na podstawie badań DNA. On tego dokumentu nie znalazł, mimo że twierdził, iż dokładnie zapoznał się z dokumentacją. Jeśli tak uczynił, to powinien też wiedzieć, że jesteśmy okłamywani przez rząd, to wydaje się logiczne.
Wspomniał Pan, że jest więcej podobnych dokumentów. Skąd ta wiedza?
– Rzeczywiście, ale tak naprawdę dla nas większym problemem są te dokumenty, do których nie mamy dostępu. Przecież polscy biegli pobierali próbki z wraku, badali je pod kątem występowania materiałów wybuchowych. Nie wiem, jak te próbki zostały pobrane. Nie wiem, czy Polacy mogli wziąć tylko to, co Rosjanie im udostępnili, a może przygotowali, czy też mieli tu wolną rękę do działania. My tego nie wiemy. Najgorsze jest to, że na podstawie dokumentów, które już mamy, wnioskujemy, że nie możemy wierzyć prokuraturze wojskowej. Podobnie mało wiarygodna jest dla nas tzw. komisja Millera. Ona została stworzona przez rząd, który wprowadzał nas w błąd, a zatem jakiekolwiek czynności wykonywane przez tę komisję nie mogły ujawnić niczego, co by działało na szkodę organu, który powołał komisję. Tak to odczytujemy w świetle naszych doświadczeń. Wracając jeszcze do dokumentów, trzeba dodać, że to, co wydała nam prokuratura wojskowa, nie jest pełnowartościową dokumentacją Anny Walentynowicz, bo ona jest zmieszana z dokumentacji dwóch ofiar katastrofy – opisanych jako dokumentacja Anny Walentynowicz i Teresy Walewskiej-Przyjałkowskiej. Co więcej, jeszcze ani razu, będąc w prokuraturze wojskowej, nie wydano nam dokumentacji, która opisywałaby moją babcię. Tego rodzaju sprawy pokazują, dlaczego prokuratura uniemożliwia nam sprawdzanie we własnym zakresie pewnych kwestii. Zdaje się, że to nie leży w interesie śledczych.