logo
logo

Zdjęcie: Marek Borawski/ Nasz Dziennik

Po nas choćby potop

Wtorek, 31 grudnia 2013 (02:13)

Bankrutujący politycznie i finansowo rząd Donalda Tuska próbuje utrzymać się na powierzchni.

Wymiana kilku pionków w składzie Rady Ministrów miała pokazać, że jest szansa na lepsze niż w ciągu sześciu ostatnich lat rządy, operacja przejęcia przez ZUS blisko 150 mld zł aktywów z OFE pozwolić na dalsze finansowanie poczynań ekipy Donalda Tuska, a zatwierdzenie przez Parlament Europejski 7-letniego budżetu umożliwić rozpoczęcie propagandowej akcji wirtualnego wydawania tych środków.

Mijający rok w polityce przyniósł zasadniczą zmianę – wyniósł na pierwsze miejsce w sondażach największą partię opozycyjną, która na dobre zadomowiła się na tej pozycji kosztem liderującej do tej pory Platformy. W tle rządów Tuska mamy największą aferę łapówkarską od 1989 r. związaną z informatyzacją kraju, w którą zamieszanych jest kilka resortów. Tyle u premiera. W Polsce, niestety bez zmian: najwyższe od lat bezrobocie, kolejki do lekarzy specjalistów, nowy rok rozpoczniemy z wyższymi podatkami.

 

Głębiej w kieszeniach

Mijający rok stał pod znakiem wielkich przygotowań rządu do czekających nas w 2014 r. igrzysk. I wcale nie chodzi o zawody sportowe w Soczi, lecz o coś znacznie poważniejszego. Przed nami cała seria kampanii wyborczych. Zaczynamy już w połowie przyszłego roku wyborami do Parlamentu Europejskiego, a na jesieni kolejnym sprawdzianem dla partii politycznych będą wybory samorządowe. Na czekające nas igrzyska wskazuje nie tylko doświadczenie co do podejścia obecnie rządzących do wyborczych kampanii, ale też silne zbrojenie się w środki finansowe, by w trakcie roku nie musieli ograniczać wydatków, ale nawet mogli wydać na coś więcej niż to, co było planowane.

Za zbieranie na kiełbasę wyborczą najwięcej zapłacą ci, którzy zarabiają na tyle mało, że wszystkie swoje dochody wydają na bieżące potrzeby. W listopadzie na kolejne trzy lata rządząca koalicja PO i PSL, głosując w Sejmie, zatwierdziła podwyższone do 8 proc. i 23 proc. stawki podatku VAT. Od 2014 r. podniesione na trzy lata stawki podatku VAT miały bowiem – co zapisano ustawowo – powrócić do poziomu 22 proc. i 7 procent. W przyjętym w grudniu przyszłorocznym budżecie państwa i ustawie okołobudżetowej zdecydowano także, że nie będzie waloryzacji progów podatkowych ani waloryzacji kwoty wolnej od podatku, wzrośnie akcyza na papierosy i alkohol, i kolejny już rok zamrożone pozostaną płace w sferze budżetowej.

Dodatkowo głębszemu sięganiu do naszych kieszeni towarzyszy wzrost zadłużenia kraju. Z opublikowanych przed kilkoma dniami przez Ministerstwo Finansów informacji wynika, że dług Skarbu Państwa wzrósł od początku roku do końca października o 47,3 mld zł, do 841,2 mld złotych. W ciągu roku po kieszeni uderzyła nas ustawa śmieciowa. Wbrew rządowej propagandzie nowe przepisy nie sprawiły, że ubyło wywożonych do lasu odpadów. Przepisy, które weszły w życie od lipca, skutkowały dla wielu gospodarstw domowych nawet kilkakrotnym wzrostem opłat za odbiór śmieci.

 

Wyższy deficyt

W połowie 2013 r., po raz kolejny, minister finansów Jacek Rostowski mógł pochwalić się swoją fachowością w kwestii konstruowania budżetu. Ogłoszono – drugi raz za czasów rządu Donalda Tuska – że niezbędna będzie nowelizacja, w trakcie roku, ustawy budżetowej. Zanim w sierpniu Sejm uchwalił budżet w nowej wersji, zmieniono ustawę o finansach publicznych, czasowo zawieszając restrykcje wynikające z przekroczenia progu zadłużenia ustalonego na poziomie 50 proc. PKB. Bez tej zmiany – pozwalającej na zwiększenie zadłużenia bez konieczności poniesienia przez rząd politycznej odpowiedzialności, oznaczającej faktycznie jego dymisję ze względu na niemożność przygotowania budżetu bez dokonania drastycznych cięć wydatków – ustawy budżetowej w proponowanym kształcie (z wyższym deficytem) nie można byłoby przyjąć.

 

Rząd zje emerytury

Aby prowadzona od lat polityka zadłużania kraju nie przeszkodziła więcej w konstruowaniu budżetu, przeprowadzono największy jak do tej pory skok na kasę. W grudniu, w zaledwie 4 dni, przez Sejm przeszła ustawa zmieniająca funkcjonowanie otwartych funduszy emerytalnych. Prezydent ustawę już zdążył podpisać, ale i – w obliczu podnoszonych wątpliwości co do konstytucyjności jej zapisów – skierować do rozpatrzenia przez Trybunał Konstytucyjny.

Rząd nie musi się jednak obawiać ewentualnego jej zakwestionowania. Nawet jeśli TK się pospieszy i w ciągu następnych miesięcy orzeknie w tej sprawie, kwestionując przyjęte zapisy, Sejm może dostać nawet 18 miesięcy na jej poprawienie, co mogłoby być problemem już kolejnego rządu. Ponad połowę aktywów OFE – ok. 150 mld zł – przejmie ZUS. Aktywa mające odpowiadać lokatom funduszy w papiery skarbowe zostaną następnie umorzone. Na papierze spadnie więc zadłużenie kraju.

W zamian za przejmowane aktywa członkowie OFE otrzymują obietnicę, że w przyszłości dostaną świadczenie uwzględniające przejętą z OFE część obligacyjną. Dodatkowo dzięki tej operacji rząd zaoszczędzi już w przyszłorocznym budżecie na wypłacie odsetek od umarzanych papierów i na dotacji dla Funduszu Ubezpieczeń Społecznych, w sumie ok. 20 mld złotych. Na pocieszenie każdy członek funduszu emerytalnego otrzymuje możliwość zdecydowania, czy chce, by jego składki nadal trafiały do OFE. Jednakże wbrew propagandzie wolnego wyboru między wpłacaniem składek tylko do ZUS czy nadal do ZUS i OFE, niezadowoleni z uczestnictwa w funduszu emerytalnym nie będą mogli się od OFE uwolnić.

Wybór dotyczył będzie jedynie wpłacania przyszłych składek, a dotychczas zgromadzony w OFE kapitał, który nie zostanie przejęty przez ZUS, na koncie w funduszu pozostanie. Z punktu widzenia przyszłego emeryta rozwiązanie takie może okazać się o tyle niepokojące, że po przeprowadzonych przez rząd zmianach OFE zostaną przekształcone w ryzykowne fundusze akcji. Otrzymały bowiem zakaz lokowania środków w papiery skarbowe. Ci, którzy chcą nadal wpłacać część swojej emerytalnej składki do OFE, będą musieli złożyć w tej sprawie w ZUS specjalne oświadczenie. Mają na to czas do końca lipca. Rząd przekonuje, że zmiany będą dla przyszłych emerytów korzystne.

Nietrudno jednak dojść do wniosku, że emeryci zdają się w tej sprawie najmniej ważni. Rząd dostał swoje miliardy na zasypanie dziury budżetowej, a fundusze emerytalne znaczne poluzowanie polityki inwestycyjnej. Będą mogły więcej środków ze składek emerytalnych wyprowadzać za granicę – zamiast maksymalnie 5 proc., docelowo 30 proc., ale też zostały wynagrodzone likwidacją mechanizmu minimalnej stopy zwrotu zobowiązującego zarządzającego funduszem – w przypadku nieosiągnięcia przez fundusz wymaganego minimum zwrotu z inwestycji – do dopłaty do OFE z własnych środków zarządzającego.

 

Rekordowe bezrobocie

Politycy i ekonomiści przekonują, że najlepszym sposobem na zapewnienie godnego życia na emeryturze jest odkładanie środków we własnym zakresie. Nie jest to jednak takie łatwe, biorąc pod uwagę, że wielu z nas ma problemy nawet ze znalezieniem pracy. Od ostatniego roku sytuacja na rynku pracy zmieniła się o tyle, że pod koniec 2012 r. mogliśmy stwierdzić, że mamy najwyższą stopę bezrobocia od 5 lat, a pod koniec roku bieżącego – że najwyższą od lat sześciu. Ogłoszona przez GUS stopa bezrobocia za listopad br. wyniosła 13,2 procent – 2,1 mln osób.

To najwyższa stopa bezrobocia w listopadzie od 2006 roku. W porównaniu do listopada roku ubiegłego liczba zarejestrowanych bezrobotnych zwiększyła się prawie o 58 tys. osób. Do oficjalnych statystyk trzeba jednak doliczyć ukryte bezrobocie na wsi – około 1 mln osób, oraz 2 mln ludzi, którzy wyjechali w poszukiwaniu pracy za granicę. Tam ją znajdują, zasilając w ten sposób np. brytyjskiego fiskusa i karmiąc składkami tamtejszy ZUS.

Lecz się sam

Faktyczna rezygnacja w Polsce z zagospodarowania osób gotowych pracować skutkuje nie tylko jeszcze większym niedoborem w ZUS, ale odbija się też na finansowaniu ochrony zdrowia. Dodatkowo na blisko 1 mld zł niedoboru miał wskazać funkcjonujący od początku roku system eWUŚ, potwierdzający fakt ubezpieczenia pacjenta. O taką kwotę za osoby wykazane w systemie jako nieubezpieczone, lecz uprawnione do świadczeń, wystąpiła do ministra zdrowia, kierując jednocześnie pozew do wojewódzkiego sądu administracyjnego, prezes Narodowego Funduszu Zdrowia Agnieszka Pachciarz. Minister zdrowia Bartosz Arłukowicz krytycznie ocenił te działania, określając je jako „wyciąganie ręki po publiczne pieniądze”. Pachciarz została ze stanowiska odwołana.

Sytuacja pozostała jednak bez zmian. Dostęp do lekarzy specjalistów cały czas jest silnie reglamentowany. Na początku grudnia NIK ogłosiła raport odnoszący się do 2012 r., wskazując, że poprawy w dostępie do świadczeń zdrowotnych nie ma, a na wizytę u kardiologa trzeba czekać ponad dwa miesiące, u endokrynologa – trzy, na operację zaćmy przeciętny czas oczekiwania to ponad półtora roku. Tyle samo trwa oczekiwanie na wszczepienie endoprotezy stawu biodrowego i stawu kolanowego.

Biorąc pod uwagę doniesienia pacjentów z różnych części kraju, ustalenia NIK w sprawie długości kolejek zdają się zbyt optymistycznie odnosić do stanu faktycznego. By uspokoić pacjentów i zyskać na czasie, premier pogroził Arłukowiczowi i nakazał w ciągu trzech miesięcy przygotować plan redukcji kolejek do lekarzy.

Dzielenie tortu

Co rząd zabierze z kieszeni obywateli, uzyska z zaciągniętych pożyczek, zaoszczędzi na emerytach czy wydatkach na ochronę zdrowia, to po przejedzeniu części trochę rozda. Na realne środki mogą na pewno liczyć ci, którzy pracują dla rządowej propagandy, opowiadając codziennie, jak bardzo wyspa jest zielona. A niektórzy, zwłaszcza jeśli w wyborach partyjnych zagłosują na właściwego kandydata, mogą nawet zostać wynagrodzeni posadą w dobrze płacącej, kontrolowanej przez Skarb Państwa spółce.

Reszcie pozostaje działające na wyobraźnię słuchanie opowieści, jak szczodry premier rozdaje pieniądze. Opowiadania o dzieleniu pieniędzy zdają się należeć do najbardziej ulubionych motywów premiera. Gdy na jesieni 2012 roku Tusk wygłaszał tzw. drugie exposé, wymyślono projekt pod nazwą Inwestycje Polskie. Spółka z pomocą Banku Gospodarstwa Krajowego miała pomóc mnożyć pieniądze na inwestycje w naszej gospodarce. W mijającym roku podobnej bajki wymyślać nie trzeba już było.

W połowie lutego przywódcy państw UE uzgodnili nowy budżet wspólnoty na lata 2013-2020, zatwierdzony w listopadzie przez Parlament Europejski. To o dzieleniu tych pieniędzy Donald Tusk już zaczął opowiadać i będzie opowiadał jeszcze przez dobrych kilka miesięcy; a na pewno w czasie rozpoczynającej się lada chwila kampanii wyborczej do Parlamentu Europejskiego. W ramach nowego 7-letniego budżetu przewidziano dla Polski 105,8 mld euro, z czego na politykę spójności 72,9 mld euro. To więcej w porównaniu do poprzedniego budżetu, w ramach którego dostaliśmy 102 mld euro. Jeśli jednak – co rządowa propaganda stara się przemilczać – uwzględnimy rosnącą do ok. 30 mld euro w ciągu 7 lat naszą składkę do unijnego budżetu, okaże się, że dostaniemy prawie 2 mld euro mniej.

Niebezpiecznie jest też mówić o środkach dla rolników. Rok 2013 miał być ostatnim rokiem obowiązywania dyskryminujących Polskę niższych dopłat bezpośrednich dla naszych rolników. Tak jednak się nie stało.

 

Kłopotliwa demokracja

„Sukcesem” w Brukseli Donald Tusk miał się chwalić podczas kolejnego, specjalnie zorganizowanego objazdu kraju „tuskobusem”. Do anonsowanej przez współpracowników premiera wyprawy do dzisiaj jednak nie doszło. Nie sprzyjały temu okoliczności. Coś się w rządowej machinie zaczęło psuć. Przodująca do tej pory w plebiscytach popularności Platforma zaczęła ustępować największej partii opozycyjnej. Przestała już dziwić nawet 13-punktowa przewaga w sondażach Prawa i Sprawiedliwości nad partią Donalda Tuska. Kolejne ważne głosowania w Sejmie pokazały jednak, że w parlamencie rząd wciąż może liczyć na większość niezainteresowaną skróceniem kadencji.

Tuż po zakończeniu unijnego szczytu do Sejmu trafił wniosek PiS o odwołanie całego rządu Donalda Tuska. Opozycja, przy sprzeciwie sejmowej większości, nie zrobiła jednak prof. Piotra Glińskiego premierem rządu technicznego. Rządzący wypadali znacznie gorzej, kiedy oceniali ich wyborcy. Pod koniec kwietnia uzupełniające wybory do Senatu w okręgu rybnickim wygrał kandydat PiS Bolesław Piecha, obejmując mandat po senatorze Platformy. Na początku lipca kandydat PiS Jerzy Wilk zwyciężył w przedterminowych wyborach na prezydenta Elbląga, zastępując odwołanego w referendum przez mieszkańców prezydenta z Platformy, a we wrześniu senatorem z Podkarpacia został również kandydat PiS, Zdzisław Pupa, który zyskując 60 proc. głosów, zdeklasował kontrkandydatów.

 

Platforma silna biernością Polaków

Ważnym sprawdzianem dla największych partii politycznych miało być referendum w sprawie odwołania prezydent Warszawy Hanny Gronkiewicz-Waltz. Z porażek wyborczych PO wyciągnęła jednak wnioski: „Jeśli wyborcy nie chcą głosować na nas, to mamy szansę zwyciężyć, jeśli głosować nie pójdą”. W kampanię na rzecz obrony stołka wiceszefowej Platformy zaangażował się nie tylko partyjny aparat z premierem na czele. W sprawie lokalnych wyborów głos zabrał także Bronisław Komorowski, który na antenie telewizji publicznej ogłosił, iż na referendum się nie wybiera.

Mieszkańców Warszawy przekonywano m.in., iż do referendum nie warto iść, gdyż za rok będą wybory samorządowe, a organizacja referendum to niepotrzebne wydawanie pieniędzy. Strategia okazała się skuteczna. Mimo iż prawie wszyscy głosujący chcieli odwołania Gronkiewicz-Waltz, to frekwencja okazała się za niska, by wyniki referendum uznać za wiążące. Zagłosowało 25,66 proc. uprawnionych, a progiem ważności referendum była frekwencja na poziomie 29,1 procent.

 

Milion do kosza

Nawet głos blisko 1 mln obywateli nie okazał się na tyle dla rządu istotny, by go uwzględnić. Na początku listopada 232 posłów, głównie PO – PSL, zdecydowało o odrzuceniu popartego taką liczbą podpisów obywatelskiego wniosku o referendum w sprawie dobrowolności posyłania 6-latków do szkół. „Dość” rządowi powiedzieli natomiast związkowcy. W czerwcu wszystkie największe centrale związkowe: NSZZ „Solidarność”, Ogólnopolskie Porozumienie Związków Zawodowych oraz Forum Związków Zawodowych opuściły Komisję Trójstronną, zarzucając stronie rządowej m.in. niedotrzymywanie zawartych ze związkami umów i traktowanie spotkań w ramach komisji nie jako okazji do dialogu, lecz jak wymaganych przepisami spotkań, które sprowadzały się nie do konsultowania rządowych propozycji, lecz do komunikowania związkom zawodowym przyjętych przez rząd rozwiązań. Związkowcy wycofali się z prac komisji po przeforsowaniu przez rząd, bez uwzględniania uwag strony związkowej, ustawy w sprawie wprowadzenia przepisów dotyczących elastycznego czasu pracy.

 

Największa afera w historii

Kolejny rok rządów Donalda Tuska przyzwyczaja nas, że afery z udziałem polityków partii rządzącej czy rozgrywające się na szczytach władzy nie są żadnym ewenementem. Afera hazardowa czy stoczniowa mogłyby zmieść każdy rząd, jednak nie obecny, który może liczyć na takie przedstawienie sprawy przez największe media w kraju, zainteresowane utrzymaniem status quo na scenie politycznej, by największa nawet afera korupcyjna rządzącym nie zaszkodziła. W listopadzie CBA ogłosiło, że mamy do czynienia z „największą aferą korupcyjną od 1989 roku”, a dotyczącą przetargów związanych m.in. z informatyzacją dotykającą kilku resortów rządu Donalda Tuska.

W grę wchodzić mają łapówki liczone w milionach złotych, w związku z organizacją przetargów na kwotę nawet 1,5 mld złotych. Pierwszych zatrzymań w sprawie tzw. infoafery dokonano jeszcze w 2011 roku. W listopadzie br. zatrzymano w związku ze sprawą ponad 30 osób, w tym przedstawicieli firm informatycznych, a także m.in. wiceprezesa GUS czy urzędniczkę odpowiadającą za przetargi w resorcie kierowanym przez Radosława Sikorskiego. Zarzuty m.in. przekroczenia uprawnień w celu osiągnięcia korzyści majątkowej postawiono byłemu wiceministrowi spraw wewnętrznych i administracji w resorcie kierowanym jeszcze przez Grzegorza Schetynę.

Ucieczka do przodu

Jako że infoafera jest w największych mediach przedstawiana głównie jako ciekawostka, to rząd wciąż może udawać, iż tropiona przez CBA w resortach korupcja go nie dotyczy. Większym problemem dla premiera była kwestia uporządkowania sytuacji w partii przed zbliżającymi się kampaniami wyborczymi. Tusk ponownie został wybrany na przewodniczącego PO, a jego jedyny kontrkandydat, który uzyskał wśród członków Platformy 20-procentowe poparcie, Jarosław Gowin ruszył swoją drogą, tworząc nowe ugrupowanie polityczne.

Sukcesem premiera zakończyła się także pacyfikacja Grzegorza Schetyny, który najpierw nie został wybrany na kolejną kadencję na szefa dolnośląskich struktur PO, a następnie został usunięty z zarządu Platformy. Coś miłego premier przygotował także dla swoich wyborców niezadowolonych z rządów Platformy. Chcieli głów ministrów, to je dostali. W wyniku zapowiadanej przez praktycznie cały rok rekonstrukcji rządu anonimowych, dla większości obywateli, członków swojego gabinetu premier zastąpił w listopadzie równie anonimowymi następcami.

Rzeczywistość pokazała, że nie da się rządzić samą propagandą, a potrzebni są ludzie nie tylko przygotowani merytorycznie, ale też wyposażeni w odpowiednie cechy charakteru. Stanowiska w rządzie stracili m.in. minister transportu Sławomir Nowak, który nie potrafił wiarygodnie wytłumaczyć się z okoliczności, w jakich wszedł w posiadanie drogiego zegarka, czy minister sportu Joanna Mucha, która dzięki swoim zdolnościom biznesowym pokazała, że nie ma rzeczy niemożliwych i da się stracić miliony złotych publicznych pieniędzy nawet na organizacji koncertu jednej z najbardziej popularnych na świecie piosenkarek.

Odwrót wyborców Platformy od partii Donalda Tuska miałoby jednak powstrzymać pozbycie się z resortu finansów kojarzonego przede wszystkim z podwyżkami podatków urzędującego przez ostatnie 6 lat ministra finansów Jacka Rostowskiego.

Artur Kowalski

Nasz Dziennik