Pozostawianie spraw bez biegu na lata, kwestionowanie obmiarów czy szukanie alternatywnych sposobów wyceny majątków – tak wygląda mitręga dochodzenia odszkodowań za mienie zabużańskie.
Jak mówi pan Ryszard, Kresowiak z Janowej Doliny na Wołyniu, sprawa odszkodowań za pozostawione mienie miała być oczywista, bo już tzw. traktat republikański zawarty w 1944 r. dotyczący przesiedlenia Polaków z ojcowizny w wyniku ustaleń jałtańskich wskazywał na zobowiązania państwa wobec ekspatriantów.
– Państwo zobowiązało się, że dobytek będzie opisywany zarówno ilościowo, jak i jakościowo, a ekwiwalent będzie realizowany w oparciu o ustalenia dwustronnych komisji – podkreślił.
Jednak władza ludowa szybko zerwała umowę. Już w 1958 roku stwierdzono „wygaśnięcie” zobowiązań wobec wypędzonych z Kresów Polaków. Dopiero po 27 latach (1985) przywrócono Zabużanom prawo do ekwiwalentu, by w 1994 r. ponownie zerwać umowę, a w 1998 r. do niej powrócić. W końcu w 2001 r. przyjęto nową regulację, która ograniczyła prawa Zabużan do 15 proc. wartości nieruchomości. Ale nie więcej niż 50 tys. złotych.
W 1996 r. Zabużanin Jerzy Broniowski zaskarżył rząd polski za bezprawne działanie do ETPC. Trybunał uznał jego racje. Nie tylko przyznał mu odszkodowanie, ale też wskazał na nieprawidłowości polskiego prawa wobec prawa do ekwiwalentu za mienie.
– Trybunał stwierdził wadliwość prawa i praktyk administracyjnych utrudniających realizację Konstytucji RP. To pod wpływem tego wyroku Sejm w 2005 r. uchwalił kolejną ustawę i w obawie, by państwo polskie nie zbankrutowało, ograniczył ekwiwalent do 20 proc. wartości majątku – tłumaczy nasz rozmówca.
Mimo upływu lat wiele roszczeń wciąż pozostawało bez odpowiedzi. Niestety, nie we wszystkich gospodarstwach dokonano spisu majątku. A to oznaczało kłopoty w dochodzeniu praw. Wprawdzie ustawa z 2005 r. dopuszcza – w przypadku braku dokumentacji – ubieganie się o ekwiwalent w oparciu o zeznania świadków, najczęściej byłych sąsiadów, ale powstaje problem, jak wiarygodnie sprecyzować wielkość majątku i potwierdzić ją po kilkudziesięciu latach od wygnania. Szczególnie że władze panujące na opuszczonych przez Kresowian terenach nie są zainteresowane współpracą. A nawet celowo likwidują ślady polskości.
Jak wskazuje pan Ryszard, jedna z zabużańskich rodzin, którą reprezentuje, posiadała na Kresach (okręg Mołodeczno na Białorusi) duże gospodarstwo rolne, dobrze wyposażone; 18 ha ziemi z domem, zabudowaniami gospodarczymi, w tym z młynem. Kiedy jednak przyszli Sowieci i powstawały kołchozy, gospodarzy najpierw obciążono dotkliwymi podatkami, potem ich majątek skonfiskowano. W tym przypadku gospodarz, który pomagał polskiej partyzantce, najpierw dwa lata odsiedział w areszcie w czasie śledztwa, a potem otrzymał karę śmierci zamienioną na 25 lat ciężkiego więzienia (Omsk, Tomsk, Kołyma). W kołchozach przepracował 6 lat. W tym czasie jego żonę z dziećmi wywieziono na Sybir. Po śmierci Stalina gospodarza zwolniono. Otrzymał nawet pismo, że ma zostać mu zwrócone gospodarstwo. To na miejscu oczywiście okazało się niemożliwe. Trzeba było uciekać wraz z rodziną do Polski.
Po latach, na podstawie pisma o zwrocie majątku, właścicielka już po śmierci męża pojechała na Białoruś i tam z prokuratury wojskowej otrzymała informacje dotyczące gospodarstwa. Kobieta odwiedziła swoją rodzinną wieś, pomimo szykan wykonała pomiary budynków gospodarczych i domu zbudowanego w 1936 r., zajętego na siedzibę władz kołchozu. Wprawdzie napisano, ile gospodarstwo miało hektarów, ale fałszywie dodano, że była jedna świnia, jeden wół i krowa.
– To był jednak podstawowy dokument, który pozwalał na wystąpienie o odszkodowanie za mienie zabużańskie – podkreśla nasz rozmówca.
10 lat w szafie
W 1991 r., na podstawie dokumentów i zeznań świadków, złożono pozew przeciwko Skarbowi Państwa, a sąd potwierdził wielkość majątku do ekwiwalentu. Jednak pomyślna decyzja sądu w praktyce nic nie dała. – Przybito tylko pieczątkę, że dokument przyjęto, i nakazano czekać na wycenę państwową – tłumaczy pełnomocnik.
W ten sposób przez 10 lat dokumenty przeleżały bez żadnych czynności. Sprawa nieco drgnęła, gdy ukazało się rozporządzenie dotyczące tzw. operatów szacunkowych. Był to już rok 2001.
Do czasu wydania rozporządzenia gospodarze – teoretycznie – mogli starać się o zwrot pełnej wartości majątku. Po 2001 r. było to już 15 proc. (lub 50 tys. zł), a była to niespełna dziesiąta część wartości mienia.
Czas płynął, sprawa znów stanęła w miejscu. Minął rok 2005 i nastały czasy nowej ustawy, wniosek i dowody przekazano z urzędu rejonowego do właściwego urzędu wojewódzkiego z dwuletnim opóźnieniem, w 2007 roku. Tu wniosek bez podjęcia żadnych czynności przeleżał do 2012 roku. Wtedy wojewoda niby uznał otrzymane wcześniej prawo do ekwiwalentu, ale nie uznał danych z wyroku sądu z 1991 roku. Jak wskazano, operat szacunkowy z 2001 r. został dostarczony wojewodzie w roku 2007 „samowolnie” i nie stanowi dowodu w sprawie. Nie uznano też wyceny materiałów użytych do budowy siedliska, gdyż sąd nie wymienił tych materiałów w sentencji wyroku, a jak wskazano, powierzchnie mogły zostać zawyżone. Zdecydowano, że potrzebny będzie nowy operat.
– Wojewoda powinien wezwać do uzupełnienia materiałów, a nie do wykonania nowego operatu, który został wykonany przez biegłego w oparciu o dowody wskazane w pozwie i wskazane w prawomocnym wyroku sądu – mówi pełnomocnik.
Służby wojewody odnalazły w Archiwum Akt Dawnych „Opracowanie architektów” dotyczące zagród włościańskich z 1915 r. i zaleciły, by wycenę siedliska oprzeć na tymże opracowaniu teoretycznym. Zakłada ono budowę siedlisk dla gospodarstw 6-morgowych (3 ha). Okazało się, że wycenione gospodarstwo o areale 18 ha, wyposażone w młockarnie, żniwiarkę, kierat, młyn, ma być równe z projektem gospodarstwa 3-hektarowego.
Sprawa sposobu wyceny trafiła w końcu do ministra skarbu. Resort wprawdzie uznał, że materiał dowodowy zebrany przez wojewodę przemawia za tym, iż spełnione zostały przesłanki ustawy z 2005 r., ale podkreśla, że niedopuszczalne było kwestionowanie przez wojewodę ustaleń dotyczących składników mienia zabużańskiego dokonanych w prawomocnym wyroku sądu.
Mimo to resort poparł działania wojewody.
W całym postępowaniu raziła rozbieżność stawianych ocen. Wskazano np., że na potrzeby postępowania niezbędne byłoby odebranie ponownych zeznań świadków (tych samych, których zeznania odnotował sąd w 1991 r.). Jako że ci jednak już nie żyją, zasugerowano, by poszukać nowych świadków, także pośród osób urodzonych po wojnie. Tyle że z opinii resortu wynikało, że świadek małoletni nie ma prawa głosu, podobnie jak nie można przyjąć zeznań świadków, którzy znają sprawę „ze słyszenia”, z relacji naocznych świadków.
– Nie mogą być dowodem w sprawie zawarte w dokumentacji informacje na temat rodzaju i powierzchni nieruchomości, gdyż pochodzą od nieżyjących członków rodziny. To kuriozum. To co? Trzeba ich wskrzesić? – pyta pełnomocnik.
Skończyło się na skardze do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego w Warszawie, który wytknął niekompetencję zarówno wojewodzie, jak i urzędnikom resortu skarbu. To jednak nie koniec 23-letniej drogi po odszkodowanie, bo sprawa może jeszcze trafić do Naczelnego Sądu Administracyjnego.
Jak podkreślają Zabużanie, tu już nie chodzi o samo odszkodowanie, ale też o pełną prawdę i przejrzystość w całym postępowaniu. – Mimo czasu, jaki trzeba temu poświęcić, na pewno warto walczyć z bezprawiem, jakie przez lata dotyka Zabużan. Znam wiele osób w podobnej sytuacji. Tylko nieliczni otrzymali odszkodowanie, ale jeśli ma się argumenty w ręce, złożyło się wnioski, to teraz nie pora, by się zniechęcać – dodaje.