Z kapitanem AK Bronisławem Karwowskim ps. „Grom”, urodzonym w roku 1924, prezesem Koła Światowego Związku Żołnierzy AK w Dąbrowie Białostockiej, rozmawia Adam Białous
Jak zaczęła się Pana działalność w zbrojnym podziemiu niepodległościowym?
- W czasie wojny mieszkaliśmy z rodzicami w Łomży. W kwietniu 1942 roku wstąpiłem do organizacji „Polska Niepodległa”, która należała do struktur AK. Do organizacji wciągnął mnie mój starszy kolega z gimnazjum, miałem wówczas 18 lat. Na początku należałem do trzeciego plutonu „Reduta”, składał się on z dwóch drużyn, ogółem około 70 osób. Moim zadaniem było gromadzenie broni i wywiad.
Niedaleko naszego rodzinnego domu znajdował się niemiecki obóz pracy przymusowej, przydzielono mi więc również zadanie przemycania na jego teren żywności dla więźniów. Do AK, w niedługim czasie, udało mi się zwerbować 6 kolegów, z nich uformowano sekcję, na dowódcę której mnie wyznaczono. Zaczęliśmy zbierać broń. Na Narwi, która płynie przez Łomżę, przez dłuższy czas, we wrześniu 1939 roku, stał front. Potem te tereny zajęli Rosjanie, oni również zostawili po sobie wiele broni, której było multum.
Po trzech miesiącach byliśmy już dobrze uzbrojeni. Mieliśmy m.in. 3 długie mausery, a ja byłem w posiadaniu legendarnego pistoletu Vis. Do roku 1943 nasza sekcja rozbudowała się do drużyny AK, w skład której wchodziły już 3 sekcje. Zostałem dowódca tej drużyny. Wówczas też komendant Białostockiego Okręgu AK pułkownik Władysław Liniarski ps. „Mścisław” awansował mnie na kaprala.
Czy Niemcom udało się namierzyć Waszą drużynę?
- Niestety tak. To była jesień roku 1943. Zaczęły się aresztowania. Przyszła pora i na mnie. Któregoś dnia trzech gestapowców wtargnęło nagle do mieszkania z odbezpieczonymi automatami. Wyprowadzili mnie na podwórko i prowadzą za stodołę. Myślę sobie, pewnie mnie tu na miejscu rozstrzelają. Ale nie, za stodołą stała bryczka konna. Kazali mi na nią wsiąść. Wiozą mnie potem na posterunek w Łomży. Zdałem sobie sprawę, że niedługo będzie ze mną koniec. A całą służbę w AK obiecywałem sobie, że żywego mnie nie wezmą. Kiedy do posterunku było zaledwie 200 metrów, raptownie zeskoczyłem z bryczki i w nogi.
Po chwili z tyłu usłyszałem, jak zaczęły „grać” trzy automaty, których lufy wycelowane były w moją stronę. Miałem nieco za dużą kurtkę. Czułem tylko jak pociski, nie dosięgając ciała, ale rwą boki tej kurtki na strzępy. Niektóre kule szły dołem. Tak uderzały w kamienie brukowanej ulicy, że spod moich nóg szły iskry. Do tego jeszcze z jednego z budynków zaczął do mnie strzelać z karabinu jakiś Niemiec, ale też nie mógł trafić. Sam Bóg musiał te kule nosić, bo w naturalnym stanie rzeczy nie powinienem tego przeżyć. Przebiegłem tak około 1,5 kilometra. Nie złapali mnie.
Czy później gestapowcom udało się Pana aresztować?
- Udało się im mnie jedynie zatrzymać. Bóg nade mną czuwał. Ja wierzę, że ocalił mnie w sposób cudowny, abym mógł teraz o tych strasznych czasach mówić. Na drugi dzień po tej ucieczce, o której panu mówiłem, poszedłem do domu spakować manatki i zniknąć z miasta. Najpierw zrobiłem wywiad, czy nie czekają na mnie w domu, ale Niemców tam nie było. Spakowałem więc co najpotrzebniejsze i wychodzę na podwórze. Wszedłem jeszcze na chwilę do budynku gospodarczego, a potem wróciłem do domu po rzecz, której zapomniałem zapakować. Otwieram drzwi, a tu w środku stoi dwóch żandarmów, musieli tam wejść, kiedy byłem w budynku gospodarczym.
Wiele się nie zastanawiając, wepchnąłem ich drzwiami do środka, i znów uciekam. I znowu, na zdrowy rozum, powinienem zginąć. Bo strzelali do mnie zaledwie z odległości około 5 metrów. Zaraz potem uciekałem przez płot. „Kątem oka” widziałem, jak niemiecki żandarm mierzy do mnie z pistoletu, ale strzały nie padły. Dlaczego – o tym dowiedziałem się dużo później od sąsiada, który całą tę akcję pogoni za mną widział. Powiedział mi, że żandarmowi, który do mnie wówczas celował, nie wiadomo w jaki sposób wypadł z pistoletu magazynek z nabojami. Uciekłem Niemcom po raz drugi. Niedługo potem Opatrzność trzeci raz wybawiła mnie z ich krwawych łap. Tego rozumem objąć się nie da, można to zrobić tylko wiarą.
Później nadszedł czas, kiedy ziemie polskie nawiedzili, po raz drugi w czasie wojny, „wyzwoliciele” ze Wschodu. Czy wówczas był Pan jeszcze w konspiracji?
- W podziemu niepodległościowym byłem bardzo długo, bo do roku 1948. Kiedy Niemców wyparli Sowieci, mogłem wrócić do Łomży. Wróciłem też do nauki szkolnej, którą wojna przerwała mi w 2 klasie gimnazjum. Jak wiadomo, AK rozwiązała się w styczniu 1945 roku. Ale na ziemi łomżyńskiej równie prężnie działały oddziały Narodowego Zjednoczenia Wojskowego, w jego szergi więc w kwietniu 1945 roku wstąpiłem. Nasza działalność wówczas ograniczała się raczej do organizowania wywiadu, m.in. umieszczaliśmy swoich ludzi w UB. Robiliśmy to głównie w celu planowanego odbicia więźniów PUB w Łomży.
Po wojnie było tam więzionych mnóstwo żołnierzy podziemia, tak że nie mieścili się oni w tej katowni. Bardzo krwawo ich przesłuchiwano, a nierzadko i mordowano. Najgorszym ubekiem był Eliasz Koton. Nie doszło jednak do zaplanowanego przez nas jesienią 1945 roku odbicia więźniów, a to wskutek zdrady. Co gorsza, zdradziła osoba, która była w naszych szeregach – Edward Skrodzki. Za pieniądze i funkcję wstąpił po cichu do UB Łomża. Bardzo zaszkodził organizacji NZW, bo był dowódcą kompanii i sypał równo wszystkich.
Do którego roku prowadził Pan aktywną działalność w Narodowym Zjednoczeniu Wojskowym?
- W roku 1946 represje, aresztowania i inwigilacja na ziemi łomżyńskiej tak się nasiliły, że nie było praktycznie możliwości prowadzenia działalności. Ujawniłem się jednak dopiero w kwietniu 1947 w PUBP w Ostrołęce. Wiedziałem, że mnie nie zostawią w spokoju, więc wyjechałem do Szczecina. Zostałem tam jednak zatrzymany przez funkcjonariuszy WUBP, jako łącznik NZW działający na terenie Białostocczyzny, który pomimo ujawnienia się w 1948 utrzymywał kontakt z organizacją. Przewieziono mnie do WUBP w Gdańsku, a w styczniu 1949 do WUBP w Białymstoku. Tu, w areszcie UB na ulicy Mickiewicza, obecnie w tym budynku mieści się sąd apelacyjny i urząd wojewódzki, przez pół roku bili mnie i maltretowali, żebym tylko wydał kolegów z organizacji. Ale nie wydałem.
Jak mnie skatowali, to leżałem i dochodziłem do siebie jakiś tydzień w celi. Potem znów to samo. Ostatnio byłem nawet w tym budynku i znalazłem moją celę. To straszne wspomnienia. Którejś nocy wzięli mnie z tej celi na samochód i gdzieś powieźli. Jechaliśmy najpierw główną drogą, potem skręciliśmy w boczną i w końcu w jakieś polne. Samochód zatrzymał się w lesie. Kazali mi wysiąść, dali szpadel i powiedzieli: „Tu twój koniec, kop sobie grób”. Gdy wykopałem głęboki grób, mówią do mnie: „Jak powiesz, bandyto, gdzie są twoi koledzy z organizacji, to będziesz żył”. A mnie po tym półrocznym katowaniu było już wszystko jedno, miałem dosyć. Mówię do nich: strzelajcie. Odeszli kawałek, naradzili się, a w końcu mówią – „Wyłaź z jamy, jeszcze trochę pożyjesz ”.
Wkrótce potem zrobili mi proces. Wyrokiem Wojskowego Sądu Rejonowego w maju 1949 uznano mnie za winnego współpracy z NZW i skazano na karę 10 lat więzienia, utratę praw publicznych, obywatelskich i honorowych na 3 lata, przepadek mienia na rzecz Skarbu Państwa. Najwyższy Sąd Wojskowy w Warszawie złagodził wyrok do 4 lat, które spędziłem (16.12.1949 – 9.10.1951) w Centralnym Więzieniu we Wronkach. Z tych wszystkich okropieństw cudem wyszedłem cały. Wierzę, że ocalałem, aby dawać świadectwo o tamtych trudnych czasach i ich bohaterach. I pragnę to robić, ile tylko sił starczy.
Dziękuję za rozmowę.