logo
logo

Zdjęcie: R.Sobkowicz/ Nasz Dziennik

Sposób na iskandery

Wtorek, 4 marca 2014 (02:03)

Projekt „polskiej tarczy” to największa inwestycja obronna III Rzeczypospolitej. Wydamy na nią prawie 7 mld USD. To dwa razy więcej niż pochłonął program F-16.

Tarcza ma nas bronić przed zagrożeniami z powietrza, których nie są w stanie zwalczyć samoloty. Przed pociskami średniego zasięgu (zasięg 1-3 tys. km) ma nas w przyszłości chronić tarcza antyrakietowa NATO. Polska sama musi zbudować system obrony przed rakietami balistycznymi zasięgu krótszego niż tysiąc kilometrów. To nie mniej realne zagrożenie dla Polski.

Użycia rakiet międzykontynentalnych raczej trudno się spodziewać, bo to oznacza globalny konflikt nuklearny; mocarstwa utrzymują je nie tyle do realnego zastosowania, co jako straszaka i gwaranta strategicznej równowagi. Natomiast w praktyce np. Rosja grozi instalacją w obwodzie kaliningradzkim wyrzutni Iskanderów-M o zasięgu 500 km, a może nawet już je tam ma. To oznacza możliwość zaatakowania celu na prawie całym terytorium Polski w ciągu zaledwie kilkunastu minut.

Poza rakietami takimi jak Iskander-M istnieją jeszcze pociski znacznie krótszego zasięgu (poniżej 150 km). Polskę mogą też zaatakować wrogie samoloty, przeciwko którym powinniśmy móc wystawić nie tylko własne lotnictwo bojowe, ale i odpalane z ziemi pociski przeciwlotnicze. Stąd koncepcja „polskiej tarczy” jest wielowarstwowa. Poszczególne części nazwano imionami rzek. Według ustawy, która weszła w życie w kwietniu ub.r., do 2022 r. mamy mieć 6 baterii systemu Wisła rażących cele w odległości 100 km, które mają zwalczać rakiety balistyczne krótkiego zasięgu takie jak rosyjskie iskandery. Z kolei Narew to 11 baterii pocisków o zasięgu 25 km, zaś Pilica składa się z 6 wyrzutni przeciwlotniczych. Całość uzupełniać ma 19 stacji radiolokacyjnych Bystra i uzupełniające je radary Soła oraz 79 wyrzutni samobieżnych Poprad.

Projekt Wisła

Największym wyzwaniem jest oczywiście projekt Wisła. Polski przemysł obronny nie dysponuje technologiami rakietowymi do jego zrealizowania, ale potrafi dostarczyć wiele innych elementów, takich jak wyrzutnie, radary, systemy łączności i dowodzenia. Jeśli chodzi o same rakiety, najdroższe i jednocześnie najbardziej techniczne zaawansowane są w nich elektroniczne systemy sterowania. Idealnym rozwiązaniem byłoby rozwinięcie własnej myśli technicznej i stworzenie od podstaw polskiej rakiety, ale na to potrzeba dużo czasu, pieniędzy i szczęścia, więc nie da się uniknąć zakupu przynajmniej części technologii za granicą.

Nawet najbardziej skomplikowaną aparaturę możemy wytwarzać w kraju. Przynajmniej teoretycznie, bo wszystko rozbija się o warunki kontraktów, jakie ostatecznie podpisze rząd.

W połowie ub.r. Ministerstwo Obrony Narodowej prowadziło rozmowy z 14 podmiotami, które zgłosiły się jako zainteresowane udziałem w Wiśle. Tematem były możliwości techniczne poszczególnych ofert. Do dalszego postępowania wytypowano 5 podmiotów, z którymi w marcu prowadzony będzie drugi etap dialogu. Ma on właśnie dotyczyć spraw ekonomicznych, finansowania inwestycji, transferu technologii i kwestii patentowych.

Przy zakupie samolotu wielozadaniowego zdecydowano się na tzw. offset, to znaczy obietnicę amerykańskich inwestycji w polski przemysł w zamian za wybór F-16. Zakończyło się to fatalnie. Offset wbrew szumnym zapowiedziom o skoku technologicznym nie przyczynił się do modernizacji polskich zakładów. Według NIK, podczas negocjacji popełniono błędy powodujące, że pieniądze z USA są lokowane dość przypadkowo i nie wiąże się to z korzyściami dla Polski, poza pojedynczymi firmami.

Tym razem ma być inaczej, ale nie jest to wcale oczywiste. Jedyny polski podmiot samodzielnie starający się o to zamówienie to Polski Holding Obronny (PHO, dawniej Bumar). Stoi na czele konsorcjum 10 polskich podmiotów. Technologię rakietową ma mu dostarczyć międzynarodowy europejski koncern MBDA z rakietą Aster. Spółka powstała w 2001 r. z połączenia kilku firm zbrojeniowych z Francji, Włoch i Wielkiej Brytanii. Jednak pierwszoplanowa rola PHO gwarantować ma maksymalną polonizację całego przedsięwzięcia. Aż 70 proc. pieniędzy wydanych na Wisłę pozostałoby w kraju. Ta oferta zakłada, że wszystkie komponenty, które produkuje się w Polsce, byłyby produkowane w naszym kraju, natomiast rakiety kupilibyśmy w MBDA, a w przyszłości moglibyśmy otrzymać licencję na ich wytwarzanie u nas. Wybór MBDA związany jest z tym, że korzystne dla Polski zasady współpracy łatwiej jest negocjować z firmą, która specjalizuje się głównie w rakietach, a nie całych systemach obrony powietrznej.

– Trzeba podchodzić do sprawy bardziej po gospodarsku. Nie kupować całego systemu, tylko to, czego nam brakuje, gdy resztę mamy własną – mówi Marek Borejko z PHO.

W polskiej firmie podkreślają rolę tzw. suwerenności technologicznej. System z zagranicy może mieć doskonałe możliwości, ale tak naprawdę nie będziemy do końca wiedzieć, jak działa, i będziemy zależni od dostawcy w zakresie serwisu i części zamiennych. Nie wiadomo, czy w komputerach nie ukryto funkcji zmieniających działanie aparatury sterowanych przez służby kraju pochodzenia. To oznacza w przypadku konfliktu zbrojnego polityczną zależność od tego państwa, które może być nawet naszym sojusznikiem, ale mieć inne zdanie na temat użycia siły w określonej sytuacji.

Czterech kontrahentów

Uniknąć tego można wtedy, gdy rolę integrującą całość i posiadaczem wszystkich technologii jest polski podmiot. Trudno ocenić, jakie szanse ma nasz holding.

– Czasem za granicą bardziej nas doceniają niż my sami siebie w Polsce. Jeżeli duży międzynarodowy koncern zgadza się być naszym podwykonawcą, to przecież to o czymś świadczy – wskazuje Borejko. Kontrakt na Wisłę byłby dla PHO i tworzonego konsorcjum ogromną szansą na pozyskanie nowych technologii i silnym impulsem rozwojowym dla całej gospodarki. – Według ekonomistów, jedno miejsce pracy w sektorze obronnym przekłada się na co najmniej jeszcze jedno poza nim.

Polski Holding Obronny narzeka na traktowanie spółki przez MON. Resort pomijał polską firmę i kierował korespondencję bezpośrednio do MBDA, zresztą całość dokumentacji związanej z Wisłą jest napisana wyłącznie w języku angielskim. Z punktu widzenia ministerstwa i wojska kwestie makroekonomiczne i społeczne są drugorzędne. Oficerowie z Inspektoratu Uzbrojenia patrzą raczej na parametry techniczne, zaś w przypadku polskiej oferty obawiają się, czy wszystkie komponenty będą ze sobą współpracować. Z tego punktu widzenia wygodniejsze może wydawać się kupienie całego systemu obrony powietrznej spełniającego wymagania.

O to walczą cztery podmioty. Prawdopodobnie z samodzielnego startu wycofa się międzynarodowy (głównie francuski) Thales, producent osprzętu elektronicznego, który ma dołączyć do MBDA w konsorcjum tworzonym przez PHO.
Pozostałe firmy także chcą kooperować z polskim przemysłem, na zupełnie różnych zasadach. Oczywiście na osiągnięcie 70 proc. zatrzymanego w Polsce kapitału nie ma żadnych szans.

Najmniej można się dowiedzieć o ofercie agencji Sibat utworzonej przez ministerstwo obrony Izraela. Atutem tego dostawcy jest realne doświadczenie bojowe. Na Izrael spadają pociski Hamasu, Hezbollahu, nie można wykluczyć wojny z Iranem. Napięta sytuacja polityczna na Bliskim Wschodzie sprawia, że Izrael to partner ryzykowny, poza tym nie jest członkiem NATO, chociaż to strategiczny sojusznik USA, nie podlega zobowiązaniom układu północnoatlantyckiego.

Koncern Raytheon to jedna z największych na świecie firm zbrojeniowych. Produkuje sprzęt lotniczy, morski, bomby, pociski i rakiety. Z tej firmy pochodzi większość uzbrojenia naszych F-16. To także twórca sławnego systemu Patriot i Polska ma otrzymać jakąś wersję tego rozwiązania.

Tę samą technologię PAC-3 MSE oferuje też amerykańsko-europejskie konsorcjum MEADS, ale wydaje się, że jego oferta może być najnowocześniejsza. Firma chwali się, że tylko jej wyrzutnia pozwala na rażenie celów z każdej strony (standardowe patrioty musiałyby być ustawione w stronę potencjalnego źródła zagrożenia) i niszczenie jednocześnie dwóch wrogich pocisków nadlatujących z różnych kierunków. MEADS to projekt międzypaństwowy USA, Włoch i Niemiec. Największym podmiotem grupy jest amerykański Lockheed Martin, producent m.in. F-16.

Ich pomysł na przekonanie MON to oferta wejścia Polski do grupy jako państwa.

– Proponujemy Polsce jedną trzecią udziałów w międzynarodowym amerykańsko-europejskim konsorcjum, co oznacza dostęp do wszystkich technologii. To także możliwe duże zyski, gdy tym systemem zainteresują się też inni odbiorcy – mówi Marty Coyne z Lockheed Martin. A więc Polska musiałaby zapłacić składkę związaną z udziałem, która mogłaby się zwrócić, gdy polskie firmy otrzymają zamówienia na realizację części projektu. Jednak wiele zależy od szczegółów. Nie jest powiedziane, że to także będzie jedna trzecia. Firmy tworzące MEADS funkcjonują już razem kilka lat i niechętnie oddadzą część pozycji Polakom. Wówczas nawet gdy będziemy znali techniczne sekrety, możemy stracić pieniądze.

Umowy za rok

Problemem jest niezbyt czytelny plan MON. Na razie toczą się konsultacje, ale nie ma ani przetargu, ani innej koncepcji.

– Fazę analityczno-koncepcyjną zakończymy w lipcu, w IV kwartale zostanie uruchomione postępowanie, w przyszłym roku zamierzamy zawrzeć umowę – zapewnia ppłk Małgorzata Ossolińska, rzecznik Inspektoratu Uzbrojenia MON. Poprzednio mowa była o podpisaniu kontraktu w grudniu. Teraz może się okazać, że będzie to grudzień, ale 2015 roku. Poza tym nie jest jasne, co MON ma na myśli, używając słowa „postępowanie”. Może chodzić o przetarg z określonymi warunkami (ich przygotowanie to kwestia wielu miesięcy) lub formę podobną do propozycji MEADS zakładającej podpisanie umowy międzynarodowej. Wtedy należałoby prowadzić negocjacje. Resort wyraźnie nie przewidział, jak złożone jest to przedsięwzięcie.

Firmy niechętnie oceniają swoje szanse i nie chcą wchodzić w dyskusje o konkurencji m.in. dlatego, że dopóki rząd nie określi swojego stanowiska, wiele może się jeszcze zmienić. Nawet przegrani będą szukać możliwości ugrania dla siebie choćby jakiejś roli podwykonawcy.

Przy tak wielkich pieniądzach konkurs to nie tylko wybór oferty pod względem parametrów, jakości i warunków ekonomicznych. Nie bez znaczenia są aspekty polityczne, a także nacisk lobbystyczny. Wiadomo, że dyplomacja amerykańska potrafi bardzo mocno naciskać rządy innych krajów na rzecz firm z USA. Tu mamy dwa podmioty z kapitałem amerykańskim. Swoich dojść szukają też inni.

Z opóźnieniem wiąże się też ryzyko, że decyzyjna faza programu zakupu przypadnie na okres kampanii wyborczej. W sierpniu 2015 r. kończy się kadencja Bronisława Komorowskiego. Kilka miesięcy później swoją kadencję zakończy też parlament. Gdyby sprawa „polskiej tarczy” stała się tematem politycznego i medialnego sporu, lobbyści mieliby spore pole do popisu.

Z drugiej strony, jeśli sprawa się przeciągnie, można podejrzewać, że obecna koalicja zechce po prostu zostawić częściowo przygotowany kontrakt, zawierający zapewne „kukułcze jaja”, do podpisania swoim następcom. Wtedy nowy rząd stanie przed wyborem wzięcia odpowiedzialności za skutki złej umowy lub równie kłopotliwe konsekwencje jej renegocjacji czy nawet zerwania.

Piotr Falkowski

Nasz Dziennik