Ekipa złożona z dwóch polskich fizyków i geodety pracuje w Smoleńsku nad dokładnym pomiarem położenia brzozy, która miała spowodować oderwanie części lewego skrzydła tupolewa.
Ustalenia rosyjskiego MAK i komisji Jerzego Millera od początku kwestionują eksperci zespołu parlamentarnego. Według ich obliczeń, opartych głównie na zapisach komputerów pokładowych wyprodukowanych w USA (FMS i TAWS), trajektoria lotu wyglądała inaczej.
Profesor Wiesław Binienda wykonał symulacje kwestionujące możliwość złamania skrzydła przy uderzeniu w brzozę. Zespół parlamentarny twierdzi, że samolot przeleciał nawet 20 metrów nad brzozą, a urwanie fragmentu skrzydła nastąpiło z innego powodu (powiedzmy eksplozji).
Mocnym argumentem za tymi hipotezami byłoby potwierdzenie analizy zaprezentowanej w październiku ub.r. na konferencji smoleńskiej przez prof. Chrisa Cieszewskiego z Uniwersytetu Georgii (USA). Według niego, na zdjęciu satelitarnym rejonu podejścia do lądowania wykonanego przez firmę Digital Globe 5 kwietnia 2010 r. brzoza była już złamana. Przemawiające za tym wywody są dość skomplikowane, ciężko je przyjąć inaczej, niż ufając profesjonalizmowi Cieszewskiego, który naukowo zajmuje się badaniami lasów metodami satelitarnymi.
Jednak zarówno przedstawiciele byłej komisji Millera (tzw. zespołu Laska), jak i wiele osób, które były w Smoleńsku i pamiętają położenie brzozy, kwestionowało jej pozycję podaną przez amerykańskiego naukowca. Miał on za brzozę wziąć stertę śmieci – twierdził Lasek – albo fragmenty ogrodzenia działki właściciela terenu Nikołaja Bodina.
Cieszewski poza zdjęciami satelitarnymi posługiwał się fotografiami brzozy i okolicznego terenu oraz filmem pokazującym teren z lotu ptaka (nagranym z lotni). Jego błąd mógł polegać na nieuwzględnieniu deformacji obrazu spowodowanej tym, że film pokazuje teren w perspektywie, a nie rzucie prostokątnym, jak na mapie.
Wśród autorów analiz korygujących wyniki Cieszewskiego jest prof. Marek Czachor, fizyk z Politechniki Gdańskiej. Czachor jest autorem wniosku o grant naukowy na projekt badawczy kompleksowej komputerowej symulacji lądowania Tu-154M.
W środowisku naukowców związanych z konferencją smoleńską powstał spór. Część przekonywał Cieszewski, inni przyjmowali argumenty jego oponentów. Sytuacja stała się tak napięta, że prof. Czachor zrezygnował z udziału w komitetach konferencji. Ale wątpliwości pozostały.
Część zainteresowanych, głównie fizycy, uznała, że jedynym sposobem na ustalenie prawdy jest wyjazd do Smoleńska i obliczenie położenia brzozy przez profesjonalnego geodetę.
– To zupełnie normalny odruch każdego fizyka, że jeśli słyszy o jakimś zaskakującym wyniku, to chce, żeby został niezależnie potwierdzony przez inną grupę. Niewątpliwie wynik analizy prof. Cieszewskiego był jednym z najbardziej zaskakujących wyników IIKonferencji Smoleńskiej – tłumaczy prof. Andrzej Wiśniewski z Instytutu Fizyki PAN, jeden ze współorganizatorów konferencji. Tym bardziej że tylko pozornie chodzi o drobny szczegół na zdjęciu. Potwierdzenie tezy Cieszewskiego oznaczałoby wywrócenie oficjalnej wersji przebiegu katastrofy: oderwania skrzydła i wykonania przez maszynę półbeczki kończącej się uderzeniem w ziemię w pozycji na grzbiecie.
– Ten wynik można dość łatwo zweryfikować doświadczalnie. O ile nie mamy dostępu do wraku czy oryginałów czarnych skrzynek, o tyle brzoza jest łatwo dostępna. Zamiast analizować zdjęcia, można przyjechać i przy pomocy stosunkowo prostych pomiarów ustalić jej położenie – dodaje naukowiec.
– Wciąż nie znamy prawdy o tym, co się stało w Smoleńsku, ale jeśli chcemy ją poznać, to musimy przede wszystkim wyeliminować błędne tropy, a skupić się np. na dziwnym zachowaniu samolotu po komendzie „odchodzimy” – mówi prof. Czachor.
Pomiary geodezyjne prowadzili już na miejscu katastrofy i w rejonie brzozy w grudniu 2011 r. biegli powołani przez prokuraturę wojskową prowadzącą śledztwo. Ale są one niedostępne.
Czachor i Wiśniewski postanowili sami pojechać do Smoleńska razem z wynajętym geodetą. Naukowcy zaprosili „Nasz Dziennik”, by ktoś z zewnątrz obserwował przebieg pomiarów.
Kilkugodzinne prace terenowe rozpoczęły się w sobotę.
Wykonano kilkadziesiąt bezpośrednich pomiarów, często tę samą odległość sprawdzano kilkoma metodami. Warunki były trudne, bo po zimowych roztopach wszystko pokryło się błotem. Niekiedy, z miarką, trzeba się było przedzierać przez gęste krzewy, w których nie dało się zastosować dalmierza laserowego, bo jego promień załamywał się na gałęziach.
W trakcie prac naukowcy wchodzili nawet na dach altanki Bodina. Sam lekarz smoleńskiego pogotowia przez jakiś czas przyglądał się pracom.
Po powrocie do Polski geodeta będzie musiał opracować wyniki pomiarów, nanieść je na zdjęcie satelitarne, którego używał Cieszewski, i napisać raport. Wszystkie pojedyncze wyniki pomiarów zostaną upublicznione.
Polska ekipa wyznaczyła zarówno odległości między brzozą a różnymi obiektami w okolicy, jak i wiele innych, co jest potrzebne do ustalenia skali i deformacji zdjęć satelitarnych. Zmierzono też kilka wysokości obiektów. Ponieważ satelita podczas wykonywania zdjęć nie znajdował się dokładnie nad terenem przy Siewiernym, niektóre wyższe obiekty widoczne są także nieco z boku. Mierząc ich wysokość, można stwierdzić, pod jakim kątem zrobiono zdjęcie.
Okolice brzozy dziś znacznie różnią się od sytuacji z 10 kwietnia 2010 roku. Na wysokości drzewa, dokładnie w osi pasa startowego, wybudowano duży, strzeżony, parking.
Rosjanie usunęli większość świateł podejścia dla samolotów. Pomiędzy progiem pasa a bliższą radiolatarnią pozostał tylko jeden rząd, najbliższy lotniska. Widać, że planowane są nowe inwestycje – wielka dziura w ziemi m.in. przy trajektorii samolotu, w rejonie punktu TAWS nr 38, który zespół parlamentarny uważa za kluczowy dla analizy przyczyn katastrofy.
Pomiary w Smoleńsku były także okazją do odwiedzenia miejsca katastrofy i poczynienia różnych spostrzeżeń. Ani Czachor, ani Wiśniewski nigdy tu wcześniej nie byli.
– Dopiero na miejscu widać to, czego nie ma na żadnym zdjęciu czy zdjęciu satelitarnym. Na przykład, jak wielkie są różnice wysokości w tym rejonie. Chciałem się też na własne oczy przekonać, jak wyglądał las, który został wycięty przez tupolewa tuż przed uderzeniem w ziemię. Według zdjęć satelitarnych samolot zrobił przecinkę w największym skupisku drzew w okolicy. Na zdjęciach i filmach z miejsca katastrofy wydaje się, że nie ma drzew. Zawsze słyszeliśmy o tym, że samolot uderzył w miękki, podmokły grunt. To nieprawda, uderzył w gęsty las, w którym było bardzo dużo grubych drzew. Na zdjęciu sprzed katastrofy widać, że tak samo gęsta jest sąsiednia część lasu, ta koło betonowej drogi, która nie została wycięta, dlatego tak chciałem ją zobaczyć – mówi Czachor. Fizyk zauważa, że to uderzenie nie było nigdy analizowane.
Samolot uderzył (lecąc na grzbiecie) w ścianę lasu, gdy kadłub był jeszcze w powietrzu, według Czachora tą częścią, gdzie było napisane „Rzeczpospolita Polska”.
– Dopiero potem znalazł się na praktycznie otwartej przestrzeni. Wygląda na to, że samolot zanim uderzył w ziemię, wyciął około setki drzew, z tego co dziesiąte jest porównywalne z brzozą smoleńską – zauważa.
Czachor sądzi, że już wtedy pnie mogły rozpruć kadłub.
W tym miejscu po katastrofie było wiele fragmentów poszycia samolotu.