logo
logo
zdjęcie

Zdjęcie: Marek Borawski/ Nasz Dziennik

Interes rządu ważniejszy od polskiej racji stanu

Wtorek, 8 kwietnia 2014 (15:07)

Aktualizacja: Wtorek, 8 kwietnia 2014 (19:50)

Z posłem Prawa i Sprawiedliwości Stanisławem Piotrowiczem, wiceprzewodniczącym parlamentarnego zespołu badającego okoliczności katastrofy smoleńskiej, rozmawia Mariusz Kamieniecki

 

Zbliżamy się do czwartej rocznicy katastrofy smoleńskiej. Pan był 10 kwietnia 2010 r. w Katyniu, oczekując na prezydenta Lecha Kaczyńskiego i całą polską delegację. Jak z perspektywy kilku lat wspomina Pan tamte wydarzenia?

– To były bardzo dramatyczne chwile. W pierwszym momencie to, co do nas docierało, wydawało się niemożliwe. Każdy z nas, oczekujących na prezydenta Kaczyńskiego, miał świadomość, że samoloty przewożące najważniejsze osoby w państwie są najbezpieczniejsze na świecie. Najbezpieczniejsze m.in. dlatego, że są strzeżone przez służby specjalne danego państwa, które ma obowiązek chronić swych najważniejszych przedstawicieli. Swojego prezydenta pilnuje się jak oka w głowie.

Wśród tych, którzy lecieli tym samolotem, byli też i tacy, którzy nigdy nie zdecydowaliby się na podróż samolotem. Uczynili wyjątek, bo mieli pewność, ufali, że samolot, którym lecą, jest bezpieczny. Jako prokurator, prawnik, uświadomiłem sobie, że musiało się wydarzyć coś dramatycznego, że nie była to zwykła katastrofa. Przez głowę przewinęła się także myśl o zamachu, co w przypadku katastrof z udziałem najważniejszych osób w państwie musi być brane pod uwagę jako pierwsza wersja.

Nie mając jednak żadnych dowodów, starałem się zwalczyć w sobie tę myśl, żeby kogoś niesłusznie nie ocenić, nie skrzywdzić swoimi podejrzeniami. Potem był powrót do Polski i rozważania, jak do tego mogło dojść, żałoba, pogrzeby i pożegnania wielu osób, które przecież dobrze znałem. Z wieloma jeszcze w przeddzień rozmawiałem, jak chociażby z Januszem Kochanowskim,  Zbigniewem Wassermanem, prezesem Januszem Kurtyką czy z Przemysławem Gosiewskim, i chyba nie był to przypadek, ale pożegnanie, o którym wówczas jeszcze nie wiedziałem.    

Jak Pan ocenia postawę polskiego rządu i oddanie śledztwa smoleńskiego w ręce Rosjan?

– To było coś niezrozumiałego. Przecież wszyscy mieliśmy żywo w pamięci  głosy krytyki pod adresem Rosjan, prokuratury rosyjskiej odnośnie do prowadzonych śledztw, także śledztw ważnych dla samej Rosji. Mam tu na myśli chociażby śledztwo w sprawie tragedii w szkole w Biesłanie, w sprawie zabójstw Litwinienki i Politkowskiej czy śledztwo w sprawie zatonięcia okrętu „Kursk” i rozpacz rodzin, które zginęły na tym statku.

Pamiętamy przecież sprzeciwy i szukanie pomocy w wyjaśnieniu tych spraw na Zachodzie, bo Rosja nie stanęła na wysokości zadania. W tej atmosferze, ku mojemu zdumieniu, polski rząd postanowił oddać całość dochodzenia w sprawie katastrofy w Smoleńsku w ręce Rosjan. Oczywiście zaraz potem zmieniła się narracja ze strony większości mediów w Polsce, które zaczęły przytakiwać takiej decyzji, wskazując Rosję jako kraj, który zadeklarował rzetelne zbadanie sprawy, który nie ma żadnego interesu w ukrywaniu prawdy itp.

Do dziś nie mogę zrozumieć, jak w jednym momencie można było przestawić swoje myślenie o 180 stopni. Za tym poszły deklaracje rządu o pozostawieniu w Rosji do zakończenia postępowania sądowego wraku samolotu czy czarnych skrzynek. Z kolei z drugiej strony padło stwierdzenie, że Rosja nie wyobraża sobie, żeby polscy śledczy doszli do innych konkluzji niż śledczy rosyjscy.

Jak Pan to wówczas odebrał?

– Przyznam, że byłem tym zszokowany, ale jeszcze bardziej zszokował mnie brak reakcji na takie stwierdzenie po polskiej stronie. Dzisiaj szczególnie mam to na uwadze, kiedy widzę, jak polscy śledczy „sprężają się”, żeby nie uczynić niczego, co doprowadziłoby do innych ustaleń niż ustalenia rosyjskie. Można odnieść wrażenie, że czują się tamtymi słowami związani czy zobligowani i, poza mało istotnymi sprawami, w kwestiach zasadniczych ich oceny nie różnią się od ustaleń MAK czy Komitetu Śledczego Federacji Rosyjskiej.

A zabezpieczenie dowodów...

– Przez wiele lat robiłem to i zasada jest taka, że należy postępować tak, żeby niczego nie zniszczyć, niczego nie uszkodzić czy przypadkiem nie zatrzeć śladów, które w toku postępowania mogą mieć decydujące znaczenie. Oględziny statyczne, a więc pierwsza faza, która polega na tym, żeby niczego nie ruszać na miejscu zdarzenia, mówiąc obrazowo, obejrzeć daną rzecz, tak jak ona leży, i tak to udokumentować.

Później przychodzi czas na oględziny dynamiczne, a więc odwrócenie i obejrzenie danego przedmiotu z różnych stron, sfotografowanie i opisanie czy też zarejestrowanie na taśmie filmowej. To wszystko jest szalenie ważne. Biorąc pod uwagę zarówno rangę katastrofy, jak i rozległość miejsca, na jakim do niej doszło, było jasne, że oględziny i zebranie dowodów będzie wymagało całego sztabu prokuratorów, oficerów śledczych, techników kryminalistyki, a więc sporej armii ludzi.

Kiedy na miejsce udał się ówczesny pułkownik Parulski ze swoimi ludźmi, miałem nadzieję, że tak też się stanie. Szybko się jednak rozczarowałem. Okazało się bowiem, że polscy prokuratorzy w sposób marginalny bądź wcale nie uczestniczyli w czynnościach procesowych. Zważając na rangę tego śledztwa, takie działania urągały zwykłej przyzwoitości.        

Społeczeństwu się wydaje, że polska prokuratura wykonuje suwerennie czynności śledcze...

– Prawda jest zgoła inna, bo polscy prokuratorzy jedynie przetwarzają materiały, jakie strona rosyjska im dostarczy. Nie do wszystkich dotarło również to, że polscy prokuratorzy zbyt późno pojechali zabezpieczać na wraku samolotu ślady na obecność materiałów wybuchowych. Tymczasem trzeba było zrobić to od razu, bo wersję o wybuchu należało założyć jako pierwszą. Nie oznacza to oczywiście, że miała to być jedyna wersja śledcza.

Czego w tym momencie zabrakło?

– Przede wszystkim trzeba wziąć pod uwagę, że stroną w tych relacjach nie były prokuratury. Prokuratura nie uprawia polityki, tym bardziej międzynarodowej. Cały ton sprawie narzucił premier Donald Tusk, którego zdanie w rządzie jest najważniejsze i decydujące.

To, jak już mówiłem, premier Tusk zdecydował o pozostawieniu w Rosji wraku tupolewa i czarnych skrzynek. Przypomnę, że na początku mówiono o wspólnym śledztwie, dlatego decyzja Donalda Tuska zaskoczyła nawet samych Rosjan. To musiało dziwić, bo tak się nie zachowują przedstawiciele suwerennego państwa.

Nie znam przypadku, żeby oddano dobrowolnie i bezwarunkowo śledztwo w obce ręce. Inna sytuacja byłaby, gdyby polski rząd zabiegał o wydanie dowodów rzeczowych, a strona rosyjska się na to nie godziła. Tymczasem rząd nie zrobił nic, nie okazał nawet dobrej woli. Nie uczynił nic, żeby uczestniczyć w tym śledztwie na równych prawach z Rosjanami, i nie uczynił nic, żeby pozyskać dowody rzeczowe, przeciwnie – oddał je stronie rosyjskiej.

Owszem, są pozorowane działania, które mają na społeczeństwie zrobić wrażenie, że rząd jest aktywny. Tymczasem należy powiedzieć wyraźnie, że rząd Donalda Tuska zdecydował o pozostawieniu wraku w Rosji. Nie było żadnej oficjalnej noty do Rosji w sprawie zwrotu dowodów. Gdyby była, świadczyłoby to o dobrej woli ze strony ekipy Donalda Tuska. To wszystko sprawia, że nie mamy własnego śledztwa w oparciu o bezpośredni dostęp do wraku samolotu.

Jednak trzeba powiedzieć, że polscy eksperci badali wrak tupolewa?

– Owszem, byli, zbadali wrak na miejscu w Rosji. Pobrali próbki, których badanie wykazało obecność śladów materiałów wybuchowych, tyle tylko, że nie mogli tych próbek przywieźć do Polski. Próbki zostały w Rosji, a do Polski przywieziono protokoły i dokumenty.

Dzisiaj zaś płk Szeląg wykluczył wybuch na pokładzie rządowego samolotu Tu-154M, twierdząc, że na zbadanych próbkach nie ma śladów materiałów wybuchowych.

Czy po tak długim czasie takie wyniki mogą być w ogóle wiarygodne?

– Pamiętam opinię, jaką podczas jednego z posiedzeń sejmowej Komisji Sprawiedliwości i Praw Człowieka z udziałem wojskowych prokuratorów wyraził przedstawiciel producenta urządzeń wykrywających obecność materiałów wybuchowych, który powiedział wyraźnie, że jeżeli urządzenie pokazuje obecność trotylu, to on tam rzeczywiście jest i nie ma innej możliwości.

Teraz, po badaniach laboratoryjnych, pada opinia prokuratorów, że materiału wybuchowego na badanych próbkach nie stwierdzono. Należy zatem zadać pytanie, co się z tymi próbkami działo od momentu zbadania ich w Rosji przez naszych specjalistów. Dlaczego i po co musiały tam zostać.

Przypomnę, że polscy eksperci wrócili stamtąd z pustymi rękami i dopiero po jakimś czasie próbki te dotarły do Polski. Mam poważne wątpliwości, czy do Polski dotarły te same próbki, które nasi eksperci badali i zabezpieczyli w Rosji, czy może zostały podmienione. Pamiętamy, jak było z taśmami z czarnych skrzynek, które rzekomo tak dobrze zostały skopiowane i zabezpieczone, po czym trzeba było jeździć i uzupełniać nagrania. W rezultacie taśmy dostarczone przez Rosjan różnią się długością i zakresem nagrania. Czy to jest możliwe…?

Po co Rosjanom potrzebny jest wrak tupolewa?

– Rosjanie od czterech lat robią z najważniejszym dowodem rzeczowym, co im się tylko podoba, łącznie z myciem, cięciem poszczególnych elementów, wybijaniem szyb itp.

Nie jest to dziełem przypadku, bo szyby są fantastycznymi nośnikami śladów do badań kryminalistycznych. O tym, że miejsce katastrofy nie zostało zabezpieczone we właściwy sposób, świadczy fakt, że kolejne grupy Polaków, którzy byli w Smoleńsku, przywoziły stamtąd mniejsze bądź większe elementy samolotu.

Nie było rekonstrukcji samolotu, nie było inwentaryzacji znalezionych części wraku. Nie wiemy zatem, ile jest tych części, wiemy tylko ze zdjęć satelitarnych, jak potężny był ich rozrzut. Nie było też i nie ma wnikliwego i drobiazgowego śledztwa w tak ważnej sprawie. Skoro Polska skutecznie od początku nie zadbała o zwrot dowodów, to w miarę upływu czasu będzie to coraz trudniejsze. Zresztą sam sposób postępowanie Rosjan i rządu polskiego musi prowadzić i prowadzi do daleko idących wątpliwości i podejrzeń, że nie była to katastrofa. Tak nie postępują ludzie, którzy nie mają nic na sumieniu.

Chciałem jeszcze zapytać o gen. Andrzeja Błasika. Dlaczego po kampanii kłamstw i oszczerstw dotyczących polskiego generała, dowódcy, nikt nie ma odwagi, żeby powiedzieć „przepraszam”?  

– Wydaje się, że na początku taka sytuacja polskiemu rządowi była na rękę. Nikt się nie oburzał, nikt nie protestował, przeciwnie – bezkrytycznie powielano to kłamstwo, co widocznie pasowało do z góry założonego scenariusza. O tym przecież mówiły już SMS-y, jakie politycy wysokiego szczebla PO otrzymywali tuż po katastrofie.

Było tam wyraźne wskazanie, że przyczyną katastrofy był błąd pilotów, którzy postanowili lądować we mgle, i do wyjaśnienia pozostaje jedynie kwestia, kto ich do tego nakłonił. To pokazuje, że choć nie wykonano jeszcze żadnych czynności, to już było jasne, kto zawinił. W tym samym tonie wypowiada się także prezydent Komorowski, który mówi, że przyczyna katastrofy jest do bólu prosta. To pokazuje, jakie od początku było nastawienie do całej tej sprawy, zanim jeszcze wykonano jakiekolwiek czynności procesowe.

Tymczasem o tym, że nie należy ujawniać swojego nastawienia do sprawy i żadnych opinii, zanim nie zostaną przeprowadzone badania, wiedzą nawet podrzędni funkcjonariusze, którzy dokonują oględzin na miejscach wypadków drogowych. Tu natomiast mieliśmy do czynienia z oceną i wydaniem werdyktu niemal od razu.

A słowo „przepraszam”?...      

– Łatwiejsze było powielanie kłamstw Anodiny. Natomiast kiedy okazuje się, że prawda jest inna, żeby przeprosić, trzeba mieć jeszcze odpowiedni poziom i klasę. Widać zarówno politycy, jak i media, które powielały te kłamstwa, nie dorośli do takiego poziomu. Nie chcę tu już mówić o moralnym obowiązku i naprawieniu krzywdy. Przecież to kłamstwo obiegło cały świat, a kiedy Anodina przedstawiała raport MAK, rząd polski nawet nie protestował.

Dlaczego na wyjaśnienie tej sprawy musieliśmy czekać tak długo?

– To kolejny dowód na to, jak prowadzone jest śledztwo. Jeżeli dopiero po czterech latach przedstawia się wyniki badań, które przecież długo nie trwają, to dowodzi, jak polskim władzom zależało na zdementowaniu rosyjskich kłamstw.

Podobnie było z sekcjami zwłok, których rodziny we wniosku domagały się już na początku. Pytałem o to w Senacie, ale zarówno Jerzy Miller, jak i płk Parulski odpowiadali zdawkowo, że decyzja w tej sprawie nie zapadnie, dopóki z Rosji nie napłyną ostanie materiały w tej sprawie. Tymczasem wszyscy wiemy, że z ekshumacją nie należy zwlekać, bo działanie czynnika biologicznego jest nieubłagane. Okazuje się, że czekano na materiały, które są niewiele warte, nierzetelne, nieprawdziwe, jak w przypadku badania krwi gen. Błasika. Trudno też oczekiwać na szybkie zakończenie śledztwa przez Rosjan, których, jak wiemy, żadne terminy nie obowiązują.   

Wierzy Pan w wyjaśnienie przyczyn tragedii smoleńskiej?

– Na pewno żadnego interesu w tym nie mają Rosjanie, takiej woli nie ma też po stronie obecnie rządzących Polską. Skoro brak woli, trudno spodziewać się sukcesu. Zresztą po tym, co mieliśmy okazję obserwować przez cztery lata, widać wyraźnie, że te podmioty straciły zaufanie, jeżeli ktokolwiek wcześniej je do nich miał. Sposób prowadzenie śledztwa smoleńskiego pokazuje, że tak nie postępują ludzie, którzy nie mają nic na sumieniu.         

Dziękuję za rozmowę.

Mariusz Kamieniecki

NaszDziennik.pl