Z generałem brygady w stanie spoczynku Januszem Brochwicz-Lewińskim ps. „Gryf”, żołnierzem batalionu AK „Parasol”, rozmawia Piotr Czartoryski-Sziler
Zanim wybuchło Powstanie Warszawskie, walczył Pan w oddziale słynnego mjr. Hieronima Dekutowskiego „Zapory”.
– Spotkałem „Zaporę” na Lubelszczyźnie, gdy byłem dowódcą patrolu Kedywu. „Zapora” bardzo mnie lubił, dużo rozmawialiśmy m.in. na temat Szkocji. To był rok 1943, nie miałem wtedy zielonego pojęcia, że za dwa lata znajdę się w Szkocji na tym samym obozie treningowym, co on, i będę przydzielony do tej samej grupy i szkoły cichociemnych. Nasza przyjaźń była przyjaźnią braterską, wojenną. Byłem razem z nim na wielu akcjach, dołączyłem do niego z moją grupą, która liczyła około 50 ludzi. Byliśmy bardzo dobrze uzbrojeni, mieliśmy dużo pistoletów automatycznych i karabiny maszynowe zdobyte na Niemcach. Oczyszczaliśmy z amunicji i broni konwoje śmierci, wysadzaliśmy w powietrze lekkie czołgi i samochody pancerne. Braliśmy Niemców do niewoli, zabieraliśmy ich broń, buty, płaszcze, kożuchy i puszczaliśmy ich wolno.
Dlatego Niemcy nadali Panu przydomek „rycerski dowódca”?
– Tak. Nie można było sobie pozwolić na obóz jeniecki w warunkach partyzanckich, a ja jeńców nigdy nie zabijałem. W walce tak, ale nie w niewoli. Zabijaliśmy jedynie niemieckich i bolszewickich agentów, niebezpiecznych komisarzy, którzy byli zrzucani na Lubelszczyznę czy Podkarpacie, bo tam też działałem. Tych likwidowaliśmy dużo. Nie mieli szans w naszych rękach. Mówię bardzo dobrze po niemiecku, angielsku i francusku, więc dawałem sobie radę, obojętnie, z kim miałem do czynienia.
Wezwanie dowództwa Kedywu KG AK do Warszawy spowodowało, że w marcu 1944 roku zostałem włączony w skład harcerskiego batalionu do zadań specjalnych „Parasol”. Przez okres czterech miesięcy poprzedzających wybuch Powstania Warszawskiego prowadziłem zajęcia z młodzieżą z przygotowania bojowego w ramach tajnej Szkoły Podchorążych Rezerwy Piechoty „Agricola”.
Zasłynął Pan wtedy brawurową akcją zdobycia lekarstw z apteki Wendego przy Krakowskim Przedmieściu 55 i to bez jednego wystrzału.
– Był lipiec 1944 roku. Służby sanitarne AK potrzebowały leków, środków opatrunkowych i znieczulających oraz narzędzi chirurgicznych. To wszystko, przeznaczone na front wschodni, leżało w niemieckiej aptece Wendego. To był trudny rejon, w pobliżu stacjonowały silne oddziały SS, Wehrmachtu i policji, w sumie blisko 2 tysiące ludzi. Gdyby padły jakieś strzały, byłoby po nas.
Zanim przystąpiliśmy do akcji, w przebraniu niemieckiego oficera spenetrowałem kamienicę, w której mieściła się apteka. Zrobiłem plan domu i rozrysowałem system alarmowy. 10 lipca, tuż przed godz. 6.00, zadzwoniłem do drzwi apteki. Udając Niemca, pokazałem dyżurnemu receptę na środki przeciwbólowe i wszedłem za aptekarzem do środka. Przystawiłem mu pistolet do głowy i powiedziałem: „Armia Krajowa zabiera towary. Niech pan nie robi głupstw, bo nie chcę zabijać rodaka”. Za mną do środka weszli moi ludzie. Zapakowali lekarstwa i wynieśli je do samochodu. Medykamenty zostały ukryte w warzywniaku przy Poznańskiej.
Zdobyte leki i materiały opatrunkowe okazały się bezcenne w Powstaniu. Gdzie zastał Pana rozkaz nakazujący godzinę W?
– Koncentracja batalionu „Parasol” była w domu starców na Żytniej. Przyprowadziłem mój pluton z konspiracyjnych mieszkań z Elektoralnej na Karolkową, walcząc po drodze z niemieckimi oddziałami i rozbijając bunkier, który był wzmocniony dwoma pancernymi schronami.
Pierwszy dzień był organizacyjny, zameldowałem się u dowódcy batalionu Adama Borysa ps. „Pług”, skoczka z Wielkiej Brytanii i mojego dobrego przyjaciela. Zaproponował, żebym zrobił parę patroli, by zorientować się, gdzie i jak liczni są Niemcy. 2 sierpnia byłem na patrolu na Działdowskiej, miałem z sobą około 20 ludzi, resztę w małych grupkach posłano w różnych innych kierunkach. Złapaliśmy parę samochodów, które miały trochę amunicji i żywności. Następnego dnia patrolowałem z kolei Wolską. Bardzo spodobał mi się pałacyk Michla, który tam się znajdował. Była to piękna rezydencja, wspaniale urządzona, idealne miejsce dla nas. Wsadziłem 20 albo 25 ludzi do różnych robót fortyfikacyjnych, by wzmocnić fortecę, którą miałem w rękach. Pomyślałem, że to będzie wspaniała pułapka na Niemców. 5 sierpnia mija 70 lat, jak dałem im łupnia, i to w straszny sposób.
Dlaczego pałacyk Michla był tak ważnym punktem obrony?
– Na Woli Niemcy chcieli oczyścić sobie trasę ze wschodu na zachód. Wolska była bowiem trasą komunikacyjną, na której znajdowało się cztery albo pięć barykad, wyjątkowo mocnych. Były tu rowy przeciwpancerne, a na nich tramwaje, stare samochody, busy, płyty chodnikowe i rozmaite żelastwo, że nie można było tędy nawet czołgiem przejechać.
A jak narodziła się słynna piosenka „Pałacyk Michla”?
– 4 sierpnia urządziliśmy w pałacyku Michla przyjemną wieczorynkę, na którą zaprosiliśmy przyjaciół z sąsiednich oddziałów, sanitariuszki, łączniczki. Mieliśmy wino, dziewczyny zrobiły kanapki, było trochę zdobytej na Niemcach czekolady. Przy pianinie Bechsteina siedział Józek Szczepański „Ziutek”, który był w moim oddziale. Wpadł na pomysł, by skomponować piosenkę „Pałacyk Michla”, którą razem zaczęliśmy śpiewać, a było nas tam około 100 osób. Ta piosenka, która grana jest dziś na ratuszu dzielnicy Wola i śpiewana przez chóry oraz szkoły, była śpiewana w konspiracji, w Powstaniu.
Kiedy doszło do walk z Niemcami?
– 5 sierpnia rano przyszedł do mnie człowiek, który był na posterunku, i powiedział, że zbliża się w naszym kierunku formacja Dirlewangera SS, która była złożona z morderców i rozmaitych gangsterów wypuszczonych z więzień do zabijania nieprzyjaciół. Mieli ręce całe we krwi. Nie brali jeńców, lecz mordowali wszystkich, zarówno siostry zakonne w szpitalach, lekarzy, starców, jak i kobiety, i dzieci.
Dirlewanger wysłał najpierw jedną kompanię, nie więcej niż 300 ludzi uzbrojonych w szybkostrzelne karabiny maszynowe. Gdy wstałem, byli od nas około 300 metrów. Niemcy nie wiedzieli, że jestem w domu Michla, gdyż przez dwa dni trzymałem taką ciszę, że nie było śladu po nas, ruszaliśmy się tylko w nocy. To dało nam przewagę i nieprzyjaciel wpadł w pułapkę. Przeszli marszowym krokiem z bronią gotową do strzału, idąc w kierunku barykady na Młynarskiej, by ją rozbić. Przechodząc przed naszymi oknami, stanęli na chwilę. Wówczas okna się otworzyły i ze wszystkich „rur”, jakie miałem do dyspozycji, czy to były karabiny maszynowe, pistolety, miotacze płomieni czy rakietowe działo przeciwpancerne z rzutów, zaczęliśmy strzelać. Miałem też dużo amunicji, więc ogień, który daliśmy Niemcom, był paraliżujący, nie mieli szans ucieczki.
Z drugiej strony była fabryka Franaszka, gdzie miałem 12 ludzi, oni też strzelali, więc Niemcy ginęli w środku na stojąco. Trupy były wszędzie. Dopiero po 10-15 minutach jakiś niemiecki dowódca wpadł na pomysł i otworzył świece dymne, robiąc sobie zasłonę, w ten sposób ewakuowano resztki niedobitków. Broń zebrałem, trupy zostawiłem. Później jeździły po nich niemieckie czołgi. Ta bitwa nie trwała długo, może pół godziny, Niemcy wycofali się i przez pewien czas był spokój.
Co było później?
– Przegrupowałem moich ludzi, nie miałem ani jednego rannego, panował wielki entuzjazm. Moi żołnierze zobaczyli, że znienawidzonych esesmanów można rozwalić. To im dało moralne ostrogi. Mieliśmy poczucie, że jesteśmy w wolnej Warszawie, nad naszymi głowami powiewała biało-czerwona flaga z orłem i koroną. Byliśmy dumni z siebie, to były nasze polskie Termopile.
Godzinę później przyszedł drugi atak z trzema czołgami i samochodami pancernymi, które posuwały się za nimi. Był on już przygotowany bardzo precyzyjnie. Przypuściliśmy tych frajerów i zaczęliśmy dalej ich rąbać. Wybiliśmy ich kupę, jak gruszki, bo mieliśmy bardzo dobre stanowiska bojowe na pierwszym piętrze i po bokach, gdzie stały małe, prowizoryczne schrony. Później przeniosłem ludzi do stojących obok młynów parowych, które miały wyciągi. Była tam masa worków z mąką, które posłużyły za osłonę przed kulami. Odbiliśmy także i ten atak, uszkadzając jeden czołg i samochód pancerny.
Ale to nie był koniec. Przetrwać trzeba było kolejne szturmy.
– Do trzeciego ataku Niemcy rzucili dodatkowe dwie kompanie piechoty i parę czołgów, które rozwaliły mi w kawałki mocną bramę i zaczęły strzelać po budynku. Pociskami rozrywającymi rozbili pierwsze piętro i dach, który częściowo zaczął się palić, ale ugasiliśmy go. Miałem już kupę rannych, szczególnie w fabryce Franaszka, ale jeszcze się trzymałem.
Czwarty szturm był już bardzo trudny. Dom był częściowo rozwalony, zastanawiałem się, jak tu dalej walczyć, wyczerpywała mi się także amunicja. Niemcy stosowali ogień huraganowy, nie było innego wyjścia, musiałem złożyć meldunek dowódcy i dostałem rozkaz wycofania się. Utrzymałem się do piątego szturmu, ale już się wycofywałem.
Gdzie się Pan przemieścił?
– Opuściłem pałacyk Michla i po walkach w różnych budynkach dołączyłem do walczących na barykadzie na Młynarskiej. Walczyłem tam do późnej nocy i ludzie zaczynali mi zasypiać na stojąco. Wybrałem parę mieszkań, gdzie mogliśmy trochę się przespać z 5 na 6 sierpnia. 6 sierpnia zająłem stanowiska na Żytniej i częściowo na rogu cmentarza ewangelicko-augsburskiego. Niemcy jednak ostrzelali moje pozycje i musiałem wycofać się do domów na Żytniej i Młynarskiej oraz podzielić moją grupę na mniejsze grupki i walczyć z różnych budynków.
Dostałem później rozkaz, żebym wycofał się stamtąd i dołączył na cmentarzu do reszty pierwszej kompanii. Nie zrobiłem tego, bo miałem tu wspaniałe pole obstrzału i dobre warunki do polowania na Niemców. Zdobyłem na nich kilka wyborowych karabinów z lunetami. Potem walczyłem na cmentarzach augsburskim, kalwińskim i żydowskim, kładąc wiele trupów. 8 sierpnia zostałem ranny w szczękę. Przebijałem się do przodu na cmentarz kalwiński, niszcząc po drodze stanowiska karabinów maszynowych. Cmentarz był jednak bardzo trudny do walk. Niemcy mieli terenowe kombinezony, hełmy z pokrowcami, które nie świeciły, i twarze pomalowane farbą, co powodowało, że człowiek nie widział nieprzyjaciela. Strzelali bardzo precyzyjnie – między oczy, w brodę, w szyję lub serce. Jeden pocisk i trup.
Dostałem w brodę. Miałem szczęście, że w tym momencie obróciłem głowę w prawo i kula wyszła bokiem. Upadłem na płytę grobową, miałem bardzo poważną ranę, szczęka była potrzaskana, mięso wisiało w kawałkach, lała się ze mnie krew. Pocisk rozerwał mi kość w trzech miejscach, byłem nieprzytomny. Moi ludzie wyciągnęli mnie spod ognia, wsadzili do jakiegoś wozu i zabrali do szpitala na Woli. Przeżyłem piekło, bo byłem poparzony tym pociskiem, który mnie aż do góry podrzucił. Straciłem na pewien czas mowę, słyszałem, jak doktor mówił do księdza, który przybył z olejami, że szkoda, że już umieram.
Przeżył Pan własną śmierć?
– Miałem wizję, że wyszedłem z ciała. Zostało na dole, a ja pofrunąłem do góry. Widziałem niebieskie niebo, piękne słońce i szeroki, zielony wąwóz. Nic mnie nie bolało, było ciepło i przyjemnie. Nagle przed oczami zobaczyłem film z mojego życia. To było tak wyraźne, jakbym patrzył na ekran w kinie. Spojrzałem w dół i zobaczyłem tunel, na którego końcu leżało moje ciało. I nagle jakaś potężna siła znów mnie w nie wcisnęła. W jednej chwili zaczęło mnie wszystko boleć.
Od śmierci wielokrotnie ochronił mnie obrazek z Jezusem Miłosiernym z napisem „Jezu, ufam Tobie”. Otrzymałem go od matki, gdy szedłem na wojnę. Powiedziała, żebym go wziął, bo jest poświęcony i będzie mnie chronił. Tak też się stało. W niewoli mieli mnie rozwalić, ale przeżyłem. Byłem dwa razy atakowany przez bolszewików w czasie mojej służby w brytyjskim wojsku, uszedłem z życiem. Choć miałem 18 dziur w swoim łaziku, w ogóle nie byłem ranny. Później chciano mnie przejechać 10-tonówką, trafiłem do szpitala na parę miesięcy, ale nie umarłem. Gdy przyjechałem do Polski, dwa razy chciano mnie otruć, przeżyłem. Gdyby nie ten obrazek i modlitwy mojej matki, już dawno byłbym w piachu.
Wróćmy do Powstania. Z Woli dostał się Pan na Starówkę.
– Walka na cmentarzu była piekielna, a do tego Niemcy otworzyli jeszcze ogień z ciężkich moździerzy i masakrowali nas z daleka. Bardzo dużo naszych oddziałów miało 70-80 procent zabitych na cmentarzach. Mnie ewakuowano wtedy ze szpitala na Woli, bo był on zagrożony, i zaniesiono na noszach do prowizorycznego szpitala na Freta 10. Leżałem w jakimś mieszkaniu na Starym Mieście, gdzie miałem trochę opieki lekarskiej. Pod koniec sierpnia Stare Miasto było już okrążone, sztukasy bombardowały wszystko na wysokości dachów i zrzucały bomby, gdzie chciały, bo nie było żadnej obrony przeciwlotniczej czy artylerii.
Rosjanie nie pomagali wcale, nie było żadnych myśliwców, które by mogły przegonić sztukasy, zostawili nas na pastwę losu. 31 sierpnia była ostatnia szansa dostania się kanałami do Śródmieścia. Nie było innego wyjścia – albo śmierć na Starym Mieście lub niewola, albo kanał. Do kanału nie chcieli puszczać rannych, miałem jednak fenomenalne szczęście, bo dowódcą kanałowej obsady na placu Krasińskich był mój znajomy, który zezwolił mi na wejście do nich.
Jak wyglądała droga przez podziemny labirynt?
– Wlazłem do kanału z trudnością, mogłem stać na nogach, ale sam nie dałem rady zrobić wielu kroków, musiał mi ktoś pomóc. Było paru silnych ludzi, którzy poświęcili się dla mnie. Szedłem tymi kanałami przez bardzo długi czas. Były pełne śmierdzącej cieczy, wszędzie biegały szczury. Jedne kanały były takie, w których można było stać, były takie, gdzie trzeba było zgiąć głowę, ale były i takie, gdzie trzeba było się czołgać na brzuchu. Ciągnęli mnie wówczas na sznurze i popychali, robiąc co pewien czas przerwy, bo byłem zmęczony. Miałem bandaże na twarzy, cuchnąca ciecz lała się mi w rany, miałem zapalenie oczu. Nie wiem, jak to przeżyłem. W kanałach byłem ponad 20 godzin, do pokonania mając mniej więcej dwa kilometry.
Wierzył Pan, że się uda dotrzeć do części miasta zajętej przez powstańców?
– Były takie momenty, że nie można było się ruszać, bo niektóre kanały przechodziły pod niemieckimi pozycjami. Gdy usłyszeli jakieś odgłosy, otwierali klapę i wrzucali do środka granaty. Ludzie wtedy wpadali w panikę, nie chcieli iść. Nie wolno było robić hałasu, zapalać światła, było bardzo ciężko. To przeżycie kanałowe, obojętnie kto tam był, tak wpłynęło na nas, że do dzisiaj nie możemy tego zapomnieć.
Wyszedłem koło ambasady bułgarskiej. Pamiętam, że był tam skwer, leżałem na nim, gdy przyszły sanitariuszki i żołnierze. Zdjęli ze mnie terenowy mundur, w którym zostałem ranny, wyrzucili go, wymyli mnie i ubrali w stare spodnie, sweter i buty przyniesione z jakiegoś domu. Byłem głodny, ale mogłem wtedy tylko pić. Wzięli mnie na Marszałkowską 113 do prowizorycznego szpitala, gdzie leżałem parę tygodni. Później przenieśli mnie do jakiegoś domu gdzieś na Kruczą i w kilka innych miejsc, bo cały czas trwało bombardowanie. Tak przeżyłem do 5 października. Udało mi się pójść ze zdrowymi do niewoli do Pruszkowa, skąd towarowym pociągiem do przewożenia bydła zostałem wywieziony do obozu jenieckiego w Niemczech. Podróż trwała cztery dni, trupy były w wagonach, bo nie było powietrza i prawie w ogóle jedzenia.
Jak Pan widzi dzisiejszą Polskę? Przeżył Pan chyba spore rozczarowanie, wracając do kraju po 58 latach spędzonych na emigracji.
– Z ogromną troską i smutkiem odbieram obecne losy mojej Ojczyzny. Polacy muszą zrozumieć, że własne państwo to wielkie zadanie, nad którym trzeba z wielką odpowiedzialnością i sumiennie, mądrze pracować. Stracić je bardzo łatwo. Martwi mnie, czy polscy politycy to rozumieją. Chciałbym, aby tak było, bo gdy losy kraju się komplikują, trzeba ponosić wielkie ofiary, aby go odzyskać, a nie zawsze jest to możliwe.