W Brukseli przygotowywane są właśnie przepisy, które mogą zmienić istotę funkcjonowania internetu. Od linków ma być pobierana opłata, a specjalne zautomatyzowane filtry mają ex ante skanować, pod kątem różnych naruszeń, treści publikowane przez użytkowników sieci.
Projekt ten pojawił się już w 2016 r. i od razu został uznany za kontrowersyjny. Dlatego prace nad nim na pewien czas wyhamowały. Od początku był on też postrzegany jako proniemiecki. Choćby dlatego, że pilotują go komisarz i europoseł z tego kraju.
13 czerwca na stronie tygodnika „Der Spiegel” (sic!) pojawił się artykuł, który te przypuszczenia potwierdził i jednocześnie wskazał na nowe, skandaliczne wątki w całej sprawie. Padają w nim bardzo mocne sformułowania, jak: „maszyny cenzorskie” (o filtrach), „symbol kolesiostwa polityczno-medialnego”, „teatr obłąkanych” czy „prawne gwarancje dla modelu biznesowego Axela Springera” (o projekcie dyrektywy). A oto kilka szerszych cytatów:
- „niemieccy członkowie CDU i CSU z Parlamentu Europejskiego stali się ramieniem politycznym Axela Springera”;
- „grupa niemieckich wydawców […], korzystając z wielu szytych grubymi nićmi kłamstw, lobbuje za niemieckim prawem pokrewnym dla wydawców”
- „polityka prowadzona pod wpływem strachu przed gazetą »Bild«, może nie jest nowa, ale zawsze szokująca”;
- „dzieje się to […] wbrew wielkim, głośnym i wyraźnym ostrzeżeniom, które płyną z niemal całej europejskiej społeczności naukowej zajmującej się prawami autorskimi i wbrew wszelkim naukowym dowodom”.
Trzeba zaznaczyć, że autorowi artykułu przyświecały specyficzne motywy: „Jeśli ten kraj [Niemcy – przyp. autora] kiedyś znajdzie się w rękach populistów i ekstremistów, decydującą przyczyną takiego stanu rzeczy będzie kumoterstwo między rządem a mediami”. Niemniej nie sposób odmówić mu odwagi.
Dzięki takiemu swoistemu coming outowi szansa na zablokowanie złych co do zasady, a dla Polski w szczególności, przepisów z pewnością wzrosła, choć zagrożenie nadal jest realne.