Z Ludmiłą Kozłowską, prezes Fundacji Otwarty Dialog zajmującej się prawami człowieka i praworządnością na obszarze postsowieckim, rozmawia Piotr Falkowski
Jak wygląda sytuacja zwykłych mieszkańców Donbasu?
– Wielu ludzi ucieka z terenów objętych walkami. Trafiają często do zachodnich obwodów, gdzie zresztą bardzo boją się jechać, bo ciągle myślą, że tam rządzą faszyści i banderowcy. Z drugiej strony wśród uchodźców jest wielu młodych, zdrowych mężczyzn, co wywołuje pewne zdziwienie. Przecież na środkowej i zachodniej Ukrainie mężczyźni idą walczyć o wyzwolenie wschodu, a ci uciekają. Na wschodzie nikt już nie mówi o powstańcach czy bojownikach – jest po prostu wojna, praktycznie każdy z mieszkańców był co najmniej raz zakładnikiem i z własnego doświadczenia poznał tzw. separatystów. Sytuacja humanitarna pogarsza się. Nie działają sklepy. Żywność kupuje się prosto od rolników, przywożoną samochodami. Jakikolwiek handel jest ryzykowny, gdyż łatwo można razem z towarem stać się zakładnikiem. Pojawiają się problemy z lekami. W niektórych miejscach nie ma nawet prądu i wody, bo podczas walk zniszczona została odpowiednia infrastruktura. To wszystko powoduje rozczarowanie do działań „separatystów”. Niedawno dowiedzieliśmy się, że w wiosce Szabelkiwka w pobliżu Kramatorska mieszkańcy ich wygnali. Terroryści chcieli tam ustawić swój posterunek. Mieszkańcy, chociaż nie byli uzbrojeni, powiedzieli, że nie życzą sobie obecności terrorystów. Nikt im nie udostępnił swoich domów i musieli opuścić tę wieś. W sobotę terroryści się zemścili – zebrali ich na miting, strzelali w powietrze, dwóch ludzi porwali. Pojawiają się także doniesienia o Rosjanach poszukujących swoich bliskich, którzy wyjechali do Doniecka i zginęli. Przez granicę przejeżdżają ciężarówki z tzw. Ładunkiem 200, czyli ciałami poległych. Trudno jest bliskim odebrać zwłoki i je pochować, urzędy nie chcą wydawać aktów zgonu, ponieważ Rosja oficjalnie nie prowadzi żadnej wojny. Rodziny dowiadują się o tym przez internet.
Jak to się stało, że po ćwierć wieku życia na Ukrainie bez poważniejszych konfliktów na tle narodowościowym ludzie w Donbasie raptem zaczęli bać się władzy Kijowa i szukać ratunku w Rosji?
– Krótko przez ogłoszeniem planu Poroszenki były szef prezydenckiej administracji Serhij Paszyński ujawnił, że już w maju 2013 r. Putin zatwierdził plan podziału Ukrainy. Wschodnia i południowa Ukraina z Krymem i Odessą miały się dostać Rosji. Miało to być realizowane przy pomocy Partii Regionów, której zadaniem było organizowanie „ruchów antyfaszystowskich”. Pierwszy taki protest odbył się 18 maja 2013 roku. Uczestniczyli w nim ludzie, o których później zaczęło się mówić „tituszki”. Od tego czasu Partia Regionów używała wobec opozycji terminu „faszyści”. Także bardzo mocno zaczęto pracować nad społeczeństwem tam, gdzie Partia Regionów miała swoje największe wpływy. Ludziom tłumaczono, że do władzy mogą dojść faszyści i banderowcy. Ja urodziłam się i przeszłam całą edukację w Sewastopolu. W tym mieście były tylko dwie szkoły z nauką języka ukraińskiego. W mojej szkole nie uczono go nawet jako dodatkowego i nie mam go na świadectwie. Podobnie na uniwersytecie.
Rosjanie podnoszą jednak kwestię ustawy językowej uchwalonej po rewolucji. Twierdzą, że zakaże im posługiwania się rosyjskim.
– Przede wszystkim ustawa ta w ogóle nie weszła w życie, ponieważ pełniący obowiązki prezydent Ołeksandr Turczynow jej nie podpisał. Jednak to zostało bardzo dobrze rozegrane politycznie przez Putina. Można to wręcz uważać za prowokację. Natomiast nie można nie zauważać konsekwentnej polityki rosyjskiej propagandy ukierunkowanej na przekonanie ludzi, że w Kijowie doszła do władzy junta i jedyny ratunek jest w Rosji. Rosjanie z Donbasu najbardziej boją się tego, czego w ogóle nie znają: demokracji, Zachodu, Ameryki, NATO. Dla tych ludzi to są naprawdę straszne słowa, budzące autentyczny strach.
Jakie znaczenie ma rosyjskie oskarżanie o bycie banderowcem?
– To taki propagandowy wytrych, który wcale nie jest nowy. Kiedy byłam mała, w domu i w szkole mówiliśmy po rosyjsku. Ale moja babcia coś mi mówiła o Ukrainie. Nauczyła mnie jednego ukraińskiego słowa „bud’ łaska” (proszę). Użyłam tego słowa w szkole do koleżanek. Odpowiedziały, że jestem „banderówką”, bo mówię po ukraińsku. Ja wtedy jeszcze nie wiedziałam nawet, co to znaczy. To jednak wystarczało do rozpętania w szkole całej kampanii przeciwko mnie.
Skąd ta idea daleko idącej decentralizacji władzy? Rosja oczekuje wręcz federalizacji Ukrainy.
– Ze strony Rosji jest to zupełnie przewrotne. Wiadomo, że w Rosji, która jest federacją prawie setki różnych podmiotów, regiony nie mają nic do powiedzenia. Naprawdę poza Moskwą i Sankt Petersburgiem nikt nie jest zadowolony. Pytanie, czy taki właśnie model chce mieć także Ukraina. W Rosji wybory na każdym szczeblu są fikcją, a na Ukrainie walka wyborcza jest całkiem realna, zwłaszcza na zachodzie.
Przez cztery lata prezydentem był Wiktor Janukowycz pochodzący z Doniecka, wcześniej był premierem. Jak to możliwe, że właśnie Donieck uważał się za krzywdzony przez władzę centralną?
– I do dziś Donbas ma swoich bardzo licznych przedstawicieli w parlamencie. Pytanie, dlaczego nie bronią swoich wyborców. Przyczyną takich postaw, jakie pan przytoczył, jest propaganda i słaba edukacja. Ludziom na wschodzie wmówiono, że mają przemysł i kopalnie przynoszące ogromne dochody, które Kijów zabiera i oddaje biednemu, rolniczemu zachodowi. Tymczasem Donbas nie jest w stanie utrzymać się bez subsydiów z centralnego budżetu.
Mówi Pani o wschodzie i zachodzie jako odrębnych bytach społecznych. Czy one są w stanie tworzyć jedno państwo?
– Przez całe swoje świadome życie, czyli ponad dwadzieścia lat, zupełnie inaczej postrzegałam te podziały. Do czerwca ubiegłego roku. Wtedy doszło do brutalnego gwałtu w miejscowości Wradijiwka w obwodzie mikołajowskim. Sprawcami było trzech milicjantów. Prokuratura i organy ścigania nie chciały w ogóle zająć się tą sprawą. Wtedy ludzie wyszli na ulicę i zaczęli protestować. To był pierwszy ukraiński Majdan (po „pomarańczowej rewolucji”) – oddolna akcja obywatelskiego nieposłuszeństwa. Milicja próbowała go pacyfikować, były ofiary, ale ludzie okazali się silniejsi i doszło do samosądu na sprawcach. Takich lokalnych akcji zaczęło być więcej. Ludzie poczuli, że milicja ich nie chroni i tak dalej być nie może. Takie wydarzenia były przygotowaniem do Majdanu kijowskiego. Otóż Mikołajów to nie jest ta rdzenna, zachodnia Ukraina, ale tereny, które separatyści nazywają „Noworosją”. Tam pokazano, że ludzie jednak chcą walczyć o swoje. Teraz na całej Ukrainie widać ogromną mobilizację społeczną. Kiedy ministerstwo obrony nie pracuje, nie ma np. pieniędzy na tak potrzebne kamizelki kuloodporne, to ludzie sami się na nie zrzucają. Sami kupują, sami dowożą do Donbasu, bo ministerstwo przez nadal panującą koszmarną korupcję nie jest w stanie dowieźć ich z Kijowa. Powstają oddziały ochotników finansowane przez zamożnych obywateli. Wielkim ośrodkiem oporu przeciwko terrorystom okazał się położony na wschodzie Dniepropietrowsk, uważany za najbardziej rosyjskie z miast Ukrainy. Tam rzeczywistość jest zupełnie inna niż w sąsiednim Doniecku. Więc nie wiem, czy ten podział jest gdziekolwiek indziej niż w rosyjskiej retoryce i propagandzie.
Co się dzieje teraz na Krymie, ludzie są zadowoleni z „wyzwolenia” przez Rosję?
– Ludzie „uwolnili” się od faszystów, a teraz powoli uwalniają swoje głowy od mitów na temat Rosji. Jeszcze starsze pokolenie mówi, że trzeba poczekać, dać szansę Putinowi, bo musi mieć czas na doprowadzenie do porządku po strasznych czasach kijowskiej junty. Za rok, dwa ma być dobrze. Młodzież nie chce czekać i wcale nie jest zadowolona. Nie ma turystów, a jeśli są, to dość specyficzni – od razu widać, że to wysłani grupowo żołnierze i policjanci. Na Krym uciekają też działacze Partii Regionów, np. z Donbasu. Oni tam czują się bezpieczni. W Sewastopolu było już kilka akcji niezadowolenia. I to właśnie starsi ludzie wychodzili i chcieli protestować, bo np. władze nie chciały im wydać jakichś dokumentów albo żądały łapówki. Tylko że takie protesty, do których oni są przyzwyczajeni, są w Rosji – w przeciwieństwie do Ukrainy – nielegalne i policja zaraz je rozwiązywała. Jednak nikogo nie aresztowano, gdyż to mogłoby wywołać rzeczywiście poważny bunt społeczny i policja się tego boi. Natomiast nie ma żadnych oporów w działaniach wobec działaczy proukraińskich. Na przykład znany reżyser Oleh Sencow, jednocześnie działacz Automajdanu, który pochodzi z Krymu, i jeszcze trzy osoby, które podczas rosyjskiej operacji na Krymie były zaangażowane po stronie ukraińskiej (filmowali rosyjskie akcje, pomagali ukraińskim żołnierzom), zostały oskarżone o terroryzm. Zostali porwani przez rosyjskie służby specjalne i wywiezieni do Moskwy. Są przetrzymywani w Lefortowie i torturowani. Próbuje się od nich wyciągnąć przyznanie się do działania w Prawym Sektorze i organizowania zamachu. Ta trójka poddała się, Sencow jeszcze się trzyma. Nie dopuszczono do nich nikogo, także dyplomatów, chociaż są to obywatele Ukrainy. To jest bardzo drastyczna sytuacja. Nie ma żadnych narzędzi, żeby ich ratować. Zrobiono to, żeby pokazać, co się stanie z każdym, kto walczy na Krymie o wartości ukraińskie. Mimo wszystko będziemy apelować do społeczeństwa obywatelskiego Europy, aby ich uwolnić. Właśnie rozpoczynam spotkania w Czechach i we Francji, aby zwrócić uwagę na te drastyczne łamanie praw człowieka przez Rosję.