Jak to się stało, że wyjechał Ksiądz na misje?
– Jestem kapłanem diecezjalnym ze stażem 25 lat. Wyjechałem na misje w 1992 roku i trwam na nich do dzisiaj, mimo że kilka razy zmieniałem adresy. Jak to się stało? Bardzo lubiłem geografię i alfabetu uczyłem się z dużego atlasu, jaki był w domu. W dzieciństwie trochę podróżowałem z rodzicami po Polsce. Bardzo podziałała na moją wyobraźnię książka Henryka Sienkiewicza „W pustyni i w puszczy” oraz Teresy Weysenhoff „Posługacz trędowatych” o Józefie Beyzymie.
Jako ministrant spotkałem kilka razy redemptorystę, który miał niesamowite poczucie humoru, mówił z silnym latynoskim akcentem. Opowiadał pewnego razu, że misjonarz nie musi się kąpać, bo ile razy idzie do łazienki, to tam w wannie już siedzi aligator, więc nie wypada mu przeszkadzać (śmiech).
Gdy byłem w seminarium, ciągle mówiło się o upadku komunizmu w Rosji. Trwała tam odwilż, otworzyły się granice i powstała możliwość otwierania i zwrotu zabranych wiernym kościołów. Mówiło się też o wielkiej potrzebie kapłanów, bo w samej Rosji nie było żadnego seminarium duchownego i zaledwie 10 kapłanów na tak ogromny kraj z katolicką mniejszością, którą się szacuje na 2 do 4 milionów ludzi... Zgłosiłem się więc prędko już jako diakon na taki wyjazd.
Doszło do odwiedzin Litwy i Białorusi. Pokochałem te ziemie od pierwszego wejrzenia, bo rozpoznawałem na nich wszystko to, co znałem z opisów Mickiewicza i Orzeszkowej. Byłem w Grodnie nad Niemnem i w Ostrej Bramie oraz w Nowogródku.
Tak mi się zdawało, że powinienem pracować w tych okolicach, bo na ten czas mimo granic państwowych diecezja, w której studiowałem w Białymstoku, była wciąż niepodzielona i obejmowała terytorium Litwy, Białorusi i województwa białostockiego. Stało się jednak inaczej.
Dziesięć dni po moich święceniach kapłańskich odwiedził Białystok Jan Paweł II i ogłosił nową diecezję białostocką, a za jakiś czas również grodzieńską. I tak z jednej diecezji zrobiło się aż trzy, i to w trzech różnych krajach. Diecezja matka pozostała w Wilnie, a dwie diecezje córki w Polsce i na Białorusi.
Zanim dotarł Ksiądz do Papui Nowej Gwinei, gdzie posługiwał wcześniej i jak ta posługa wyglądała?
– To była Rosja, gdzie spędziłem 10 lat. Muszę się przyznać, że zupełnie inaczej wyobrażałem sobie ten kraj. Uczono nas w PRL-u, że to jeden z najbogatszych i najbardziej rozwiniętych krajów świata. Ja jednak Rosję oglądałem od podwórka, w takich miejscach, gdzie nędza aż piszczy. Zadziwiła mnie duża liczba Azjatów, zwłaszcza Koreańczyków. W okolice Rostowa Stalin deportował 60 tysięcy obywateli pochodzenia koreańskiego. Na południu Rosji mieszka duża diaspora muzułmańska.
Wielekroć, podróżując autobusem, widywałem tzw. blok-posty z samochodami opancerzonymi i żołnierzami w kamizelkach kuloodpornych. Wjazd do każdego większego miasta był chroniony przez wojsko. I tak jest w tym kraju do dziś.
W mieście Rostowie, które należy do pięciu największych rosyjskich miast, spotkałem studentów z Afryki i z Ameryki Łacińskiej, na których sowiecka Rosja bardzo liczyła, że zbudują komunizm w Afryce i w krajach latynoskich. Stało się jednak na odwrót. To oni właśnie – w wielu wypadkach – byli moimi sprzymierzeńcami i najgorliwszymi katolikami w mieście. Na każdej Mszy Świętej, którą sprawowałem z braku kościoła w teatrze, połowa wiernych to byli czarnoskórzy studenci.
Po siedmiu latach pracy w Rostowie na trzy lata trafiłem na Syberię, a stamtąd na Ukrainę, mniej więcej w te okolice, gdzie teraz trwa wojna separatystów z ukraińskimi wojskami. Tam spędziłem pięć lat. Kolejne pięć pracowałem u podnóża Himalajów w stolicy Uzbekistanu w Taszkiencie. Okolice średniej Azji to tygiel narodów. Tam stworzyli silne państwo krewniacy Czyngis-chana z Tamerlanem na czele i pozostawili po sobie liczne pamiątki przypominające architekturą iracki Bagdad czy hinduskie Delhi. W czasach Tamerlana zarówno Indie, jak i Irak należały do jednego wielkiego imperium Mongołów, których też czasem nazywamy Timurydami. Każde z tych trzech państw, w których pracowałem, zanim trafiłem do Papui, odcisnęło na mnie silne piętno i zahartowało mnie na tyle, że jadąc do Papui, niczego się nie bałem. Mówiłem sam do siebie: „Gorzej jak w Rosji katolikom się nie żyje nigdzie, poradzę więc sobie”.
Jak na co dzień wygląda praca misjonarza?
– Na misjach trzeba być człowiekiem spontanicznym i kreatywnym. Na każdy dzień trzeba mieć kilka alternatywnych scenariuszy, bo ludzie z tych krajów, gdzie Kościół nie ma żelaznych struktur ani środków do prowadzenia planowych akcji, trzeba być „człowiekiem z gumy”, a nawet „człowiekiem orkiestrą”, czyli takim, który w sensie przenośnym gra na wielu instrumentach. Tak na przykład na misjach trzeba znać języki, których nas nie uczono w seminarium. Sporo więc czasu trzeba spędzić, studiując te języki i kulturę, w której się funkcjonuje.
W misyjnym grafiku kapłana poczucie czasu i odległości są inne niż w Europie. Podobno misjonarz musi posiadać trzy cnoty: cierpliwość, cierpliwość i cierpliwość. Trzeba się przyzwyczaić, że coś, co zaplanowałeś na poniedziałek, trzeba będzie zrobić w środę, piątek albo w poniedziałek następnego tygodnia.
W praktyce moja praca na parafii złożonej z 60 wiosek położonych wzdłuż linii brzegowej i oddalonych od siebie w dwóch skrajnych punktach o ponad 100 km polega na „permanentnym kolędowaniu” ze wsi do wsi. Grafik mój jest taki, że pierwszy tydzień każdego miesiąca spędzam u biskupa w diecezji, w tzw. domu przejściowym, w którym nabieram sił, robię zakupy. Drugi tydzień ruszam na zachód do ostatniej wioski i dzień za dniem powoli jadę na motorówce do centralnej parafii, odwiedzając po 2-3 wysepki dziennie, w zależności od pogody, sił i nastawienia parafian. Wizytuję katolickie szkoły, odprawiam nabożeństwa, sprawdzam, jak pracują katecheci, czasami się z nimi wykłócam, bo wszyscy są rozleniwieni. Nie zależy im, by w wiosce wszystkie małżeństwa były sakramentalne, a małe dzieci były na czas ochrzczone. Często słyszę, że zrobimy to na Wielkanoc, a gdy Wielkanoc nadchodzi, mówią mi, że lepiej będzie, jak to zrobimy na Boże Narodzenie.
Trzeci tydzień miesiąca spędzam na plebanii, ale znów każdego dnia wizytuję jakaś pobliską wioskę, zwłaszcza te, które mają szkoły. Czwarty tydzień siadam na motorówkę i jadę na wschód, gdzie katolików jest mniej. Dominują niezbyt przyjaźni nam adwentyści. Niemniej oni też czekają na mnie, bo czasami prócz cukierków i balonów przywożę im bezpłatnie leki.
Gdy zaskakuje mnie brak paliwa w tych okolicach, mam alternatywny sposób podróżowania na pieszo przez busz i góry, co jest dużo trudniejsze fizycznie, ale mniej stresuje psychikę, bo paliwo jest towarem deficytowym i nigdy nie wiem, czy mi go starczy do następnej wioski.
Gdy ta „kolęda” się kończy, jadę lub idę do diecezji, co czasem może zająć nawet trzy dni. Potem odpoczywam cały tydzień, bo inaczej się nie da funkcjonować w okolicach, gdzie piękno dziewiczej przyrody miesza się z okrucieństwem ludzkiej nędzy i braku elementarnych udogodnień, takich jak asfalt, samochód, łazienka z prysznicem, telefon etc.
Proszę sobie wyobrazić, że w wielu miejscowościach śpię na podłodze w kaplicy, a parafianie pośrodku świątyni rozpalają ognisko, nie po to bym nie zmarzł, lecz by odstraszyć komary. Tubylcy pod tym względem są bardzo mili. Nigdy nie zostawiają mnie samego. Gdy tak sobie śpię, to obok mnie pokotem dyżurują dobrowolnie wolontariusze, głównie młodzież. Oni w wielu wypadkach towarzyszą mi w wędrówkach. Moja motorówka nigdy nie jest pusta. Prócz skipera zawsze jedzie ze mną od 5 do 20 ochotników z Legionu Maryi lub z tzw. Rosa Mistica, którzy pomagają organizować liturgię. Dodam, że styl tych wędrówek jest taki jak życie Papuasów.
To moralne wsparcie, jakiego w moich wędrówkach udzielają mi moi parafianie, stało się powodem, że czuję się jak Robinson Crusoe pośród wielu Piętaszków. Mimo że jest tu ciężko, to w takim zespole samotność, spartańskie warunki życia czy realne niebezpieczeństwo dla zdrowia i życia oraz oddalenie od Ojczyzny nie są takie dokuczliwe.
Dziękuję za rozmowę.
Drugą część rozmowy zamieścimy jutro.