Jakimi „owocami” pracy na misji może się Ksiądz już pochwalić?
– Owoce to jest ciekawy temat. Misjonarz zwykle się nimi nie chwali, bo zazwyczaj przychodzą wtedy, kiedy się już ich nie spodziewa i wszystkie znaki na niebie oraz na ziemi wskazują, że ten czy inny owoc nie jest twój, ale jest podarunkiem Opatrzności. Misjonarz ma siać, a czy coś zbierze, czy nie, to nie zależy od jego talentów czy oczekiwań. Cieszę się, że w każdym miejscu, gdzie pracowałem, pozostała pamiątka w postaci kaplic i kościołów, że jest jakaś ilość ludzi, którzy wcale nie znali Boga, a teraz nie tylko Go znają, ale także kochają całym sercem.
Dumny jestem, że dzięki mojej pracy w jakimś sensie skonsolidowała się niemiecka społeczność miasta Wolgodońsk i wielu z nich dożyło repatriacji, o jakiej już nie marzyli. Gdy odwiedzam Niemcy, to wiem, że mam tam jakieś 20 rodzin, które mnie bardzo szanują i o każdej porze dnia oraz nocy przyjmą w gości.
Dumny jestem z kilku powołań, jakie wyrosły pod moim okiem. Z Rostowa pochodzi kustosz rosyjskich franciszkanów – o. Mikołaj Dubunin, a na Syberii jest w klasztorze karmelitanek moja wychowanka – Koreanka, siostra Ida.
Na Ukrainie zaczęła się moja przygoda z wydawaniem książek. Miałem już 40 lat, gdy wyszedł po cichu i bez żadnej pompy mój jedyny jak dotąd tomik poezji pt. „Czlowiek Znikąd”. Promocja odbyła się w niewielkim pomieszczeniu Polonii w Doniecku. Było jakieś 20 osób. Przybył na to spotkanie biskup z Charkowa Stanisław Padewski, który napisał wstęp do tego tomiku.
Z woli Bożej i z przekonania stałem się razem z o. Marcinem Wirkowskim i ks. Mikołajem Pileckim współautorem pielgrzymki pieszej, która kilka lat z rzędu wędrowała z Doniecka do Mariupola, gdzie czczona jest wierna kopia Matki Bożej Częstochowskiej poświęcona przez Jana Pawła II w 2003 roku.
Na Ukrainie miałem pod opieką około 50 bezdomnych osób, dla których codziennie sam gotowałem posiłki. Nie mam talentu do gotowania, ale niektórzy parafianie mi pomagali. Włączyli się w tę akcję również protestanci, którzy dyżurowali kilka dni w tygodniu.
W Uzbekistanie zająłem się podobną pracą jak w Donbasie, tym razem wspólnie z siostrami Matki Teresy. Kilka osób przyjęło chrzest, bo prócz posiłków miałem dla nich regularne katechezy. Z Uzbekistanu wyjechało również 30 moich podopiecznych do różnych miast w Polsce, gdzie podjęli naukę w liceum, a teraz są już studentami. Do Wyższego Seminarium Duchownego w Krakowie wstąpił też jeden mój wychowanek z małego miasteczka w górach Tien Szan.
To takie drobne osiągnięcia okupione wielką pracą. Każde z nich było niespodzianką, jakiej nie można było przewidzieć i skalkulować. Wszystko działo się wedle zasady: „Duch wieje, kędy chce”. Moja zasługa jest taka, że czasami udawało mi się rozpoznawać kierunek tego „Bożego Podmuchu”.
Jakie są dziś największe potrzeby misji?
– Geografia misji się zmienia. Również ich profil. Dziś krajami misyjnymi stają się kraje europejskie takie jak Francja, Wielka Brytania czy Niemcy. Dobrze, że są tam nasi kapłani. Sytuacja w Rosji czy na Ukrainie również w wielu okolicach jest tak samo trudna jak 100 lat temu w Afryce.
Jan Paweł II poprosił Matkę Teresę, by wysłała swoje siostry na misje do... Watykanu. Nie był to wcale żart. Siostry okazały się tak samo potrzebne we Włoszech i w USA, jak w Indiach. Od tej pory żarty na temat czarnoskórych misjonarzy w białej Europie przestały być śmieszne. To już jest rzeczywistość wielu „postchrześcijańskich państw”.
W zależności od kontekstu kraju, do którego trafia misjonarz, można mówić o takich czy innych potrzebach. Bardzo często trudno ocenić, jaka jest ta największa potrzeba. Każdy misjonarz działa w posłuszeństwie biskupowi, przysłuchuje się temu, co biskup uważa za najważniejsze, i próbuje rozważyć, co z tych ważnych rzeczy jest w jego mocy.
W rozmowie z biskupem papuaskiej diecezji Kimbe, gdy po trzech miesiącach miała zapaść decyzja, do jakiej pracy pójdę, pojąłem, że biskup jest zakłopotany i sam nie wie, jakie mi dać zajęcie, do jakiej posłać mnie parafii. Zaczął skrępowany mówić: „Nie dam ci najlepszej parafii ani najgorszej. Nie chcę, żeby to było daleko, ale też nie mogę cię trzymać przy sobie na smyczy, musisz żyć i pracować samodzielnie”. W tym momencie coś mnie natchnęło, żeby podpowiedzieć biskupowi, by się nie lękał i dał mi tę najgorszą parafię, jaką ma w diecezji, tę najtrudniejszą. Kalkulowałem sobie, że jak mi się nie powiedzie, to nikt mnie nie zgani za to, ale jeśli z Bożą pomocą sobie poradzę, to zasłużę sobie na dobrą pamięć w oczach Boga i ludzi. To trwało ułamek sekundy, ale biskupowi spodobało się to, co mu powiedziałem. Mam więc najtrudniejszą, najbiedniejszą parafię, w której potrzebne jest wszystko, zaczynając od gwoździ na budowę i remont kaplic, a kończąc na benzynie, by było jak się przemieszczać z wyspy na wyspę na mojej parafialnej motorówce. Dla parafian jednak najpotrzebniejsza jest obecność księdza, bo przez wiele lat nie mieli proboszcza. Teraz wielu z nich naprawdę cieszy się z tego, że jestem. Byłoby też dobrze, gdyby do mojej parafii zgłosiły się jakieś siostry zakonne, bo jest tam szkoła katolicka, katolicki szpital i wielki budynek klasztorny. Nie ma w nim jednak od 20 lat zakonnic, bo odeszły z różnych powodów.
Brak nam dobrych nauczycieli. Brak też dobrych pielęgniarek i nie ma w szpitalu lekarza. Ja jednak nie marzę, że to mi jak manna z nieba zleci w jeden dzień. Proszę, by ludzie modlili się o wytrwanie dla mnie w dobrych zamiarach, żebym się nie załamał w chwilach próby i nie uciekł z misji, jak to czasami bywa. Ponieważ w Papui w każdej rodzinie jest po 5-10 dzieci, ja swoją uwagę koncentruję na nich, bo widzę, że starsi parafianie są uparci i nie do nawrócenia. Motywuję ich do licznego uczestnictwa w nabożeństwach drobnymi podarkami, a oni się z nich cieszą. Moje działania u początków są takie, by ta radość dzieci udzieliła się też dorosłym. To się chwilami daje zauważyć. Apeluję więc głównie w swoich listach do rodaków, by przysyłali zabawki. Mali Papuasi ich nie znają i zamiast się bawić, chuliganią, biją się lub znęcają nad zwierzątkami.
Gdyby Ksiądz miał dziś podsumować to, co robi, co by powiedział? Misja czy powołanie? A może łaska?
– Dla mnie misje stały się moją naturą, nawet nie drugą, a pierwszą. Nie mam prywatnego życia, jakichś planów czy oczekiwań. Gotów jestem na każdy scenariusz, czy to długie życie na misjach, czy jakiś króciutki odcinek, czy zdrowie czy choroba, czy ta parafia czy inna – to wszystko pozostawiam decyzji Boga. W tym więc znaczeniu to, co robię, z tych kilku pojęć wymienionych pasuje do określenia łaska. Z Bożej łaski, z Jego Miłosierdzia zrodziło się we mnie to powołanie i tylko z Jego pomocą w nim trwam. Talenty, jeśli jakieś są, to gdybym nie poszedł drogą kapłaństwa i misji, zapewne by się zmarnowały, nie przydałyby się na nic. Gdy jestem na misjach, to przydaje się moja pasja do pisania felietonów, malowania i śpiewu, bo lubię te wszystkie trzy zajęcia. To moje atuty, ale dane mi z łaski, przy czym jest to łaska powołania, pierwszy dar, z jakiego się cieszę i jestem dumny... Powołania do kapłaństwa i do misji, bo obie te posługi spełniam od 25 lat.
Co Ksiądz chciałby przekazać naszym Czytelnikom?
– Napisałem niedawno list do wójta wioski Skrwilno z prośbą, aby promując naszą wioskę i opowiadając o dwu ciekawostkach, z powodu których wieś jest znana w okolicy: „skarb skrwileński” i „rynek koński”, nie zapominał o trzeciej właściwości – od ponad 100 lat była to „kopalnia powołań” dla kilku diecezji oraz zgromadzeń zakonnych. Jest się czym chlubić.
Chcę prosić Polaków, mieszkańców miast i wiosek, skąd wywodzą się kapłani i siostry zakonne, by na te powołania „chuchać i dmuchać” jak na Adama Małysza czy Roberta Lewandowskiego. Nasi kapłani, często wyśmiewani w Ojczyźnie, za granicą są bardzo potrzebni i szanowani. Nie przesadzę, jeśli powiem, że podobnie jak św. Wojciech, nasz patron. To właśnie on, gdy tylko opuścił granicę Polski, wzrosła wartość jego misji. Poganie zażądali góry złota za jego relikwie.
Oto jak bardzo wzrasta walor każdego misjonarza, gdy decyduje się oddać wszystko to, co ma, dla Jezusa.
Dziękuję za rozmowę.
Pierwsza część rozmowy TUTAJ.