Rozważanie:
„Chrystus umarł, Chrystus zmartwychwstał, Chrystus powróci” – brzmi jedna z aklamacji, którą wypowiadają wierni podczas Mszy św. po Przeistoczeniu. Można powiedzieć: to synteza epoki, którą przyjęło się w teologii nazywać „czasami ostatecznymi”. W niej żyjemy. Nie wiemy, kiedy nastąpi ostateczne przyjście Chrystusa: może za tysiąc lat, sto, a może jutro? Jak będzie wyglądało? Autor Dziejów Apostolskich odnotowuje, że gdy Jezus uniósł się w obecności apostołów w górę i obłok zabrał Go im sprzed oczu, „przystąpili do nich dwaj mężowie w białych szatach. I rzekli: »Mężowie z Galilei, dlaczego stoicie i wpatrujecie się w niebo? Ten Jezus, wzięty od was do nieba, przyjdzie tak samo, jak widzieliście Go wstępującego do nieba«” (por. Dz 1,11).
Wniebowstąpienie Jezusa nie oznacza Jego ziemskiej absencji. Sam powiedział, że jest z nami „po wszystkie dni, aż do skończenia świata” (Mt 28,20). „W Nim żyjemy, poruszamy się i jesteśmy” – pisze w innym miejscu autor Dziejów Apostolskich (Dz 17,28). Jak to się dzieje? Dokonuje się to w mocy i obecności Ducha Świętego. To Jego czas. Dlaczego zatem tak wielu z nas ma trudność z odnalezieniem Chrystusa? Może dlatego, że tak naprawdę Go nie szukamy? Wydaje się nam, że „szkiełkiem i okiem” załatwimy sprawę? Albo trudno nam przyjąć do wiadomości – nie mieści się to nam w głowie! – że to my jesteśmy przez Niego ciągle szukani. I że niebo jest… na wyciągnięcie ręki.