Zdziwiony samowładca
Donald Tusk przedstawia się nam jako premier, którego co rusz coś zadziwia. Niewątpliwie pod względem poznawczym takie „dziwienie się” skłania do zaspokajania zwykłej „ciekawości świata”. Ale jeśli już idzie o „realizację wielkich projektów”, a o tym od pięciu lat mówi premier i jego partia, permanentne zdziwienie może już zastanawiać. Właśnie po pięciu latach „realizacji wielkich projektów” wespół z PSL premier zdziwił się, że w agencjach rolnych i spółkach im podległych (patrz Elewarr) zatrudnia się pociotków i kolesi, a jednocześnie wyciąga na prawo i lewo publiczną kasę. Wcześniej premier dziwił się, że jego przyboczni na cmentarzu coś tam paktują w sprawie „jednorękich bandytów”. I tak: im większy problem w rządzeniu, to tym większe zdziwienie premiera.
Ostatnio Donald Tusk zdziwił, się że ktoś ma do niego pretensje o to, że nie ostrzegł Polaków przed firmami, do których stracił zaufanie. Mozolnie tłumaczył na konferencji prasowej, iż szef rządu „nie może występować w roli Temidy, wielkiego ostrzegającego w odniesieniu do wszystkich, do których nie ma zaufania". Przekonywał, że „nie można oczekiwać od premiera, kimkolwiek on będzie, że będzie ogłaszał publicznie - najlepiej co tydzień - listę firm i instytucji lub ludzi, do których nie ma zaufania”.
Nic dziwnego, że Donald Tusk bezpośrednio do siebie wziął owe pretensje. Mogło mu nie przyjść do głowy, że chodzi tu o mechanizmy funkcjonowania państwa, procedury, sprawność instytucji – zwłaszcza służb. Przez ostatnie lata jego partia stała się wszechwładna, a on postanowił być samowładcą. Wszystko sam - co prawda z pomocą niezawodnych pijarowców. Sam zapowiadał przyjęcie euro w 2011 roku, sam wypowiedział wojnę pedofilom, sam ogłaszał walkę z dopalaczami, sam nadzorował przejezdność autostrady A2. Wszystko sam, sam, sam z wyjątkiem „haratania w gałę”. Ale nawet geniusz „dotknięty palcem bożym” jak mawiał o Donaldzie Tusku jego przyboczny, a dziś minister transportu Sławomir Nowak, nie wszystko jest w stanie ogarnąć.
Pochłonięty rządzeniem premier nie ma – na przykład - czasu czytać raportów. Nie ma też zapewne czasu egzekwować od podległych mu instytucji wykonywania ich obowiązków. Na przykład sprawdzenia jak to możliwe, że dwudziestoośmiolatek kilkukrotnie skazany za oszustwa, w najlepsze i z dużym rozmachem nielegalnie prowadzi firmę, ściągającą od ludzi ogromne pieniądze.
Kiedy premier samowładca wypruwa sobie żyły w rządzeniu Polską, to w tym czasie część powiązanej ferajny niczym nie niepokojona kręci lody. Inna część zgarnia za nie kasę. A my, zwykli śmiertelnicy? A my za to wszystko słono bulimy i dziwimy się dlaczego?