Jak zauważył Józef Mackiewicz w książce „Nie trzeba głośno mówić”, pierwszą ofiarą każdej wojny jest prawda. Odnosi się to zwłaszcza do wojny psychologicznej, której celem jest doprowadzenie narodu będącego przedmiotem takiej operacji do stanu psychicznej bezbronności wobec napastnika.
Z wojną mamy do czynienia w sytuacji konfliktu interesów, którego nie można rozstrzygnąć inaczej, jak tylko siłą, zaś z wojną psychologiczną – gdy konflikt interesów nie wymaga używania siły albo nie jest ono celowe.
O tej ostatniej możliwości wspomina Caryca Leonida, podając w wątpliwość celowość zbombardowania Europy Zachodniej „atomnymi kartaczami” – „Niszczyć swą zdobycz? Kakij smysł?!”. Warto przypomnieć, że wspomniana Caryca Leonida od razu podaje alternatywę, właśnie w postaci wojny psychologicznej: „Atomnych nie lzia nam kartaczy! Nam nada tolko oduraczyć!”.
Podstawowym narzędziem duraczenia jest propaganda. W naszym nieszczęśliwym kraju mamy z nią do czynienia w postaci zmasowanej i skoordynowanej nie tylko w okresie jesiennej konfrontacji rządu premiera Tuska z obywatelami, której kulminacja przypadnie prawdopodobnie 11 listopada.
Duraczeni jesteśmy nieustannie przez niezależne media głównego nurtu, w których razwiedka poutykała rozmaite „Stokrotki”, żeby realizowały wyznaczone zadania.
W ramach duraczenia organizowane są różnego rodzaju kampanie i aż przyjemnie popatrzeć i posłuchać, jak na sygnał znajomej trąbki jedno po drugim zaczynają odzywać się pudła rezonansowe. Z różnych miejsc i oczywiście – niezależnie od siebie, jakże by inaczej – ale wszystkie – z tego samego klucza, co pokazuje, że wszystkie one zostały nastrojone przez tego samego stroiciela – bez względu na to, czy pracują w służbie „lewicy”, czy też odwrotnie – w służbie „prawicy”.
Dlatego, żeby duraczeniu nie poddawać się zbyt łatwo, powinniśmy podchodzić do medialnych przekazów cum grano salis, co się wykłada, że ze szczyptą soli – oczywiście soli attyckiej, to znaczy – z rezerwą.
Jak wiadomo, bezcenny Izrael prowadzi wojnę psychologiczną właściwie z całym światem, próbując oduraczyć go w celu narzucenia mu swojego osobliwego punktu widzenia – ale niektóre kraje wyróżnia specjalnie – co za nim powtarza wiele niezależnych mediów głównego nurtu – również w naszym nieszczęśliwym kraju.
Takim krajem jest np. Iran, przedstawiany jako państwo jęczące w cęgach straszliwego reżymu. Ale niekiedy rzeczywistość zadaje duraczeniu kłam – oczywiście pod warunkiem dobrej spostrzegawczości.
Oto w dniach ostatnich odbywał się w Warszawie światowy zjazd laureatów Pokojowej Nagrody Nobla, na którym, ku uciesze gawiedzi, gonitwę myśli zaprezentował były prezydent naszego nieszczęśliwego kraju. Ale nie o to w tej chwili chodzi, tylko o to, że w zjeździe uczestniczyła pani Szirin Ebadi, działaczka na rzecz praw człowieka z Iranu.
Warto przypomnieć, że zanim została płomienną obrończynią praw człowieka, w latach 1975-1979, a więc w ostatnich latach panowania szacha Rezy Pahlaviego i pierwszym roku rewolucji islamskiej ajatollacha Chomeiniego, była przewodniczącą sądu miejskiego w Teheranie. Szach Reza Pahlavi wprawdzie forsował w Iranie kołchozy i prześladował islamskie duchowieństwo, ale z powodu ropy był amerykańską i angielską duszeńką.
Toteż wolny świat przymykał oko na fakt, że w Iranie bez wiedzy i zgody tamtejszej razwiedki, czyli SAVAK-u, nie działo się nic – zwłaszcza sprawowanie funkcji prezesa niezawisłego sądu w stolicy kraju.
Złowrodzy islamiści zwolnili panią Szirin Ebadi z tej posady i od tej pory stała się ona płomienną bojowniczką o prawa człowieka, a zwłaszcza o pokój, czemu dała wyraz na warszawskim zjeździe, krytykując irański program nuklearny. Warto zauważyć, że mimo to złowrogi reżym irański nie tylko nie odmówił jej paszportu – co taki np. „człowiek honoru”, czyli generał Jaruzelski czynił bardzo często – ale również, że bez przeszkód, ani bez lęku z Warszawy w cęgi tamtejszego reżymu powróci.