„Siekiera, motyka, dwa balony, Kiszczak zgubił kalesony”… Takie improwizacje słuchaczy towarzyszyły sygnałowi podziemnego Radia Solidarność, który po raz pierwszy zabrzmiał w stanie wojennym 12 kwietnia 1982 roku. W przedsięwzięciu uczestniczyło wielu dzielnych ludzi, ale organizatorem radia był Zbigniew Romaszewski, podówczas ukrywający się przed Służbą Bezpieczeństwa.
Przypominam o tym nie tylko dlatego, że Zbigniew Romaszewski właśnie zmarł, w związku z czym w Sydney, skąd akurat rozpoczynam podróż po Australii, w tamtejszym polskim kościele w Marayong odprawiona została Msza św. w jego intencji, ale przede wszystkim dlatego, że trzecia już generacja ubeckich dynastii próbuje przypisywać sobie szlachetne motywacje, w ramach forsowanej przez starych czekistów amikoszonerii, rozpowiadając na prawo i lewo, jak to „wszyscy” tak czy owak „funkcjonowali” w PRL, ponieważ „innej Polski nie było”.
Ano, nie da się ukryć, że jedni „funkcjonowali” w Wojskowej Radzie Ocalenia Narodowego i podległych jej formacjach, kombinując nad dalszym doskonaleniem okupacji naszego nieszczęśliwego kraju, a następnie nad sposobami bezkarnego rozgrabienia jego zasobów dla potrzeb uwłaszczającej się nomenklatury, inni – spełniając w Służbie Bezpieczeństwa tak zwane „dobre uczynki”, to znaczy podsłuchiwanie, podglądanie, prowokacje, szantaże, wymuszenia, również rozbójnicze, rabunki i morderstwa.
Jeszcze inni tworzyli tak zwane „bijące serce Partii”, na polecenie swoich panów gangsterów gotowi pozabijać, a przynajmniej poturbować każdego, na kogo poszczuł ich nieubłagany palec. Wreszcie jeszcze inni doskonalili się w rzemiośle Judasza, „bez swojej wiedzy i zgody” donosząc oficerom prowadzącym na bliźniego swego, co było też formą „funkcjonowania” w PRL. Pępowina łącząca PRL z III Rzeczpospolitą niestety nie została nigdy przecięta, toteż tamten jad sączy się nieustannie, skutecznie zatruwając społeczną i polityczną atmosferę.
Tymczasem inni, jak na przykład zmarły Zbigniew Romaszewski, funkcjonowali w PRL w sposób zupełnie odmienny. Kiedy zgraje partyjniaków, ubeków i konfidentów na polecenie Edwarda Gierka i jego pomocników urządzały na stadionach seanse nienawiści przeciwko „warchołom” poddawanym terapii w tzw. ścieżkach zdrowia po milicyjnych komendach, a następnie skazywanym na piękne wyroki przez poprzebieranych w sędziowskie togi i łańcuchy najemników, inni, często z dużym ryzykiem osobistym, spieszyli prześladowanym z pomocą.
Do takich odważnych i dzielnych ludzi należał właśnie Zbigniew Romaszewski. To między innymi dzięki niemu mamy poczucie miary, które nie pozwala na postawienie znaku równości pomiędzy różnymi sposobami „funkcjonowania” w PRL, chroni przed panświnizmem, forsowanym dziś zarówno przez ubeckie dynastie, jak i ich kolaborantów, również z niektórych środowisk dawnej opozycji, a przede wszystkim – pozwala na rozróżnienie między prawdziwym Narodem Polskim a jego moskiewską podróbką. Bo w Polsce obok Narodu Polskiego żyje i reprodukuje się w kolejnych pokoleniach polskojęzyczna rozbójnicza wspólnota – i dlatego właśnie tak często niewygodnie się w jej towarzystwie czujemy.
Jeszcze lepiej widać to z oddali, ot, choćby z Australii, gdzie bardzo wielu Polaków znalazło schronienie przed tamtymi i jeszcze wcześniejszymi prześladowaniami, ale ani duchowego, ani emocjonalnego związku z Polską nie zerwało.