„To cała kompania nie wykonała strzelania, mimo że karabinki były przystrzelane, warunki widoczności dobre. Ja tu podejrzewam waszą złą wolę i każden jeden żołnierz, który nie wykona strzelania, będzie uważany za agenta Bundeswehry” – oświadczył pułkownik Kwaśniewski studentom Wydziału Prawa i Wydziału Humanistycznego UMCS w Lublinie uczestniczącym w Studium Wojskowym tegoż Uniwersytetu w ramach 3. kompanii zmotoryzowanej.
Było to w marcu 1968 roku, kiedy to studenci szczególnie podpadli ówczesnym władzom partyjnym i ubeckim, co oczywiście natychmiast przeniosło się również na teren wojskowy.
Jego pogróżka wywołała w naszych szeregach dużą wesołość, przechodząc do legendy, którą starannie kultywowałem również dzięki temu, że potrafiłem do złudzenia naśladować sposób mówienia pułkownika Kwaśniewskiego przez zaciśnięte zęby – i na różnych studenckich biesiadach chętnie tę scenę odtwarzałem. Dzisiaj nie miałoby to już sensu, ponieważ „agenci Bundeswehry” i to bynajmniej nie z nominacji pułkownika Kwaśniewskiego, tylko niemieckiej CDU, a może nawet – któż bowiem takie rzeczy może wiedzieć na pewno? – niemieckiego wywiadu, są najwyższymi dygnitarzami państwowymi.
Zgodnie bowiem z moją ulubioną teorią spiskową, w naszym nieszczęśliwym kraju rządzą trzy stronnictwa: Ruskie, Pruskie i gwałtownie właśnie reaktywowane Stronnictwo Amerykańsko-Izraelskie. Wchodzą do nich reprezentanci poszczególnych bezpieczniackich watah, co to jeszcze pod koniec lat 80. albo dokonały przewerbowania na służbę u naszych przyszłych sojuszników, albo pozostały wierne Moskwie, no i oczywiście – Umiłowani Przywódcy, spełniający przy tych wszystkich bezpieczniakach różne czynności posługaczowskie.
A to na przykład, gwoli lepszego zabezpieczenia okupacji Polski, uchwalą im ustawę o „bratniej pomocy” albo znowu gowinowską ustawę o psychuszkach, dzięki której przeciwników politycznych będzie można w tak zwanym majestacie prawa bezterminowo poumieszczać w izolatorach, to znaczy – koncentrakach w rodzaju tego eksperymentalnego w Gostyninie.
Za to dostają diety i za murami immunitetu mogą kręcić lody, a poza tym funkcjonariusze zatrudnieni w niezależnych mediach głównego nurtu mają obowiązek utwierdzania w opinii publicznej ich wizerunku jako „poważnych polityków”, a także – że przekomarzania między służącymi poszczególnym watahom grupkami Umiłowanych Przywódców, stanowią najważniejszą treść życia politycznego. Na tym właśnie polega układ Okrągłego Stołu, sprokurowany w 1989 roku przez generała Kiszczaka i grono jego konfidentów.
Toteż nie ma nic dziwnego w tym, że wobec ugrupowań deklarujących intencję rozsadzenia tego dławiącego Polskę układu i powstrzymania ześlizgiwania się kraju w stronę całkowitej utraty niepodległości i suwerenności państwowej, Umiłowani Przywódcy oraz ich klakierzy zarówno w mediach tzw. niezależnych, jak i tzw. niepokornych, jednym głosem podnieśli oskarżenie o agenturalność.
Do ataku zatrąbił pan minister Sikorski z Platformy, uważanej za partyjną ekspozyturę Stronnictwa Pruskiego, a dołączył do niego odbywający w Platformie nowicjat pan Michał Kamiński. Ale i Stronnictwo Ruskie nie pozostaje w tyle; wystarczy tylko posłuchać pana Leszka Millera z SLD, tego od moskiewskiej pożyczki, która, nawiasem mówiąc, stanowiła zaledwie drobny ułamek forsy, jaką PZPR przez całe 18 lat kradła sobie z Pewexu i chowała w szwajcarskich bankach – albo biłgorajskiego filozofa przewodzącego swojej trzódce dziwnie osobliwej.
Wreszcie uczestnikom Stronnictwa Amerykańsko-Izraelskiego sposób argumentacji podsunął „Washington Post” – że mianowicie każdy, kto w Polsce głosuje na Korwina-Mikkego, w Anglii – na Nigela Farage, a we Francji – na Marynę Le Pen – w rzeczywistości głosuje na Putina. Kto by pomyślał, że pułkownik Kwaśniewski ze Studium Wojskowego UMCS w Lublinie zmartwychwstanie w Ameryce, w redakcji „Washington Post”? Dowodzi to nie tylko słuszności teorii konwergencji, według której Stany Zjednoczone i Związek Sowiecki coraz bardziej się do siebie upodabniały, ale również i tego, że złota myśl raz rzucona w przestrzeń, prędzej czy później znajdzie swego amatora.