Ach, ostatnie doniesienia to po prostu miód na moje serce! Jakże inaczej, kiedy to jeszcze nie przebrzmiały echa raportu Najwyższej Izby Kontroli, że w naszym nieszczęśliwym kraju nikt nie kontroluje służb specjalnych, a tu z Kijowa nadeszły zdjęcia czołgu z opisem wskazującym, że oto „polska broń” jest już na Ukrainie?
Zwracam na to uwagę dlatego, że już wcześniej ukraiński minister obrony podał wiadomość o dostawach broni z Polski na Ukrainę, ale minister obrony narodowej w rządzie premiera Tuska, pan Tomasz Siemoniak, natychmiast tę wiadomość zdementował. Wprawdzie wiadomo nie od dzisiaj, że pierwszą ofiarą każdej wojny jest prawda, ale wydaje mi się, że dementi pana ministra Siemoniaka powinniśmy jednak oceniać w całkiem innych kategoriach. I to nawet nie dlatego, że Polska oficjalnie nie prowadzi przecież z nikim żadnej wojny.
W naszym nieszczęśliwym kraju mamy do czynienia tylko z histerią wojenną rozpętywaną przez Umiłowanych Przywódców i ich medialnych klakierów na polecenie gwałtownie reaktywowanego Stronnictwa Amerykańsko-Żydowskiego. Celem tej histerii nie jest jednak zrobienie komukolwiek – na przykład zimnemu ruskiemu czekiście Putinowi – czegoś złego, bo nasi Umiłowani Przywódcy nikomu nic złego zrobić nie są w stanie z powodu powszechnie znanej bezsilności, zaś histeria wojenna służy wyłącznie celom polityki wewnętrznej.
Ponieważ Umiłowani Przywódcy nie mają pojęcia, co zrobić, dajmy na to, z bezrobociem czy długiem publicznym, więc wolą uciekać w wojenną histerię, złorzeczyć złemu Putinowi w nadziei, że dzięki temu utrwalą w opinii publicznej wizerunek niezłomnych dzierżawców monopolu na patriotyzm. Utrzymaniu dzierżawy tego monopolu sprzyja oskarżanie rzeczywistych, a nawet potencjalnych, przeciwników o agenturalność. Ma to dowodzić wzmożonej czujności, ale również – a może przede wszystkim – wychodzić naprzeciw potrzebie blokowania każdej politycznej alternatywy dla establishmentu wykreowanego jeszcze przez generała Kiszczaka i strzeżonego przez jego następców. Zatem Polska nie prowadzi z nikim żadnej wojny, a w tej sytuacji ewentualne kłamstwa pana ministra Siemoniaka w sprawie wysyłki broni z Polski na Ukrainę nie byłyby usprawiedliwione.
Oczywiście można też dopuścić myśl, że kłamał ukraiński minister obrony. W jego przypadku mogłoby to być już usprawiedliwione okolicznościami, ponieważ Ukraina prowadzi wojnę, wprawdzie tylko „hybrydową”, niemniej jednak. Niestety, publikacja fotografii czołgu z Polski na ulicach Kijowa potwierdza prawdomówność ukraińskiego ministra. W tej sytuacji najgorsze podejrzenia kierują się niestety w stronę pana ministra Siemoniaka. To znaczy – kierowałyby się, gdyby nie moja ulubiona teoria spiskowa. Dzięki niej bowiem można znaleźć wyjście trzecie – że mianowicie nikt tu nie skłamał że każdy mówił prawdę i nawet zdjęcie czołgu z Polski na ulicach Kijowa niczego tu nie zmienia. Bo według mojej ulubionej teorii spiskowej zarówno premier, jak i ministrowie są tylko posiadaczami zewnętrznych znamion władzy w postaci gabinetów, sekretarek i limuzyn, ale to tylko taka atrapa, rodzaj dekoracji, za zasłoną której nasz nieszczęśliwy kraj okupują bezpieczniackie watahy wysługujące się państwom poważnym.
Te – jak potwierdził to w całej rozciągłości raport NIK – nie są kontrolowane przez żaden konstytucyjny organ, więc robią, co chcą, i nawet nie przychodzi im do głowy nie tylko, by pytać jakiegoś ministra o zgodę, ale nawet – by go o czymkolwiek informować. Jeśli zatem któraś z bezpieczniackich watah – a najbardziej podejrzana jest tu soldateska – postanowiła skorzystać z okazji, spuścić trochę broni na Ukrainę i odłożyć do szwajcarskich banków trochę szmalcu na czarną godzinę, to pan minister Siemoniak wcale nie musiał o tym wiedzieć i swoje dementi mógł wypowiadać z czystym sumieniem. To, że nie jest kłamczuchem, nawet dobrze o nim świadczy, więc jest prawdopodobne, że zostanie ministrem obrony narodowej również w rządzie pani premierzycy Ewy nomen omen Kopacz – bo cóż nagradzać w tych zepsutych czasach, jeśli nie prawdomówność i niewinność?