Wojna z chrześcijaństwem, a zwłaszcza z najliczniejszym i najlepiej zorganizowanym oddziałem chrześcijaństwa – Kościołem katolickim – w ostatnim czasie wyraźnie się nasiliła, niczym walka klasowa w miarę postępów socjalizmu. Skoro wojna, to muszą być również wrogowie. A z wrogami rozmowa powinna być krótka, na co zwrócił uwagę Winston Churchill. Kiedy mu doniesiono, że Niemcy „stracili” ileś tam łodzi podwodnych, warknął: „Tracimy łodzie my! Łodzie wroga są niszczone!”.
Więc z jednej strony „łodzie wroga są niszczone”, ale z drugiej strony Pan Jezus wyraźnie powiedział: „Miłujcie nieprzyjacioły wasze!”. Nieprzyjacioły – a więc wrogów. Nakaz ten na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie przeciwnego naturze, niczym charakterystyka wystawiona przez Stefana Kisielewskiego komunistycznemu dygnitarzowi Stefanowi Staszewskiemu: „Żyd-blondyn, rzecz przeciwna naturze, bardzo niebezpieczny!”.
Czy jednak aby na pewno Pan Jezus oczekiwał od swoich uczniów i w ogóle – od chrześcijan, czyli „chrystusowców”, utraty poczucia rzeczywistości? Z całą pewnością nie – na co wskazuje już fakt, iż nakazał miłować „nieprzyjaciół” – a nie udawać, że żadnych nieprzyjaciół nie ma, że jak okiem sięgnąć – same przyjacioły. Znaczy – nieprzyjaciele istnieją, z czego wynika konieczność rozpoznania nieprzyjaciół, bo jakże inaczej można by ich miłować? Nakaz miłowania nieprzyjaciół nie oznacza zatem żadnej utraty poczucia rzeczywistości, przeciwnie – wymaga spostrzegawczości. No dobrze, ale co to znaczy „miłować”?
Odwołajmy się w tym miejscu do znanej zasady medycznej: „Primum non nocere” – przede wszystkim nie szkodzić. To jest to minimum miłości, punkt wyjścia do niej, bo intencji szkodzenia z pewnością nie da się z miłością pogodzić. Nieprzyjacielem chrześcijaństwa i Kościoła jest ten, kto chce chrześcijaństwo i Kościół zniszczyć i wykorzenić wartości przez nie pielęgnowane i głoszone. W tej sytuacji szkodzeniem nieprzyjacielowi byłoby utwierdzanie go w takiej postawie – na przykład choćby przez kurtuazję, udawanie, że taki punkt widzenia jest równie dobry, jak każdy inny. To zaś jest, jak się wydaje, koniecznym warunkiem tak zwanego dialogu, w ramach którego chrześcijanie podlizują się swoim wrogom.
Skoro zatem nieprzyjaciół miłować, to znaczy, że nie wolno im szkodzić – również poprzez „dialog”. W takim razie miłowanie nieprzyjaciół powinno zmierzać do ich przekonania do chrześcijańskiego systemu wartości i sposobu postrzegania świata – bo chrześcijanie są przecież przekonani o jego prawdziwości i słuszności. Problem w tym, że różnych ludzi różne rzeczy przekonują. Jednych przekonuje Dobro, a więc altruizm i poświęcenie. Innych przekonuje Prawda, a więc siła argumentu. Innych wreszcie przekonuje Piękno, zaklęte w architekturze, rzeźbie, malarstwie, muzyce, śpiewie, literaturze i liturgii. Są też ludzie, którym do przekonania nie trafia żaden z tych argumentów, bo przekonuje ich tylko jeden argument – argument siły.
Czy z ich przekonywania chrześcijanie powinni rezygnować, odstąpić od wszelkich prób ich przekonywania w imię miłowania nieprzyjaciół? Ponieważ nakaz miłowania nieprzyjaciół wydaje się bezwarunkowy, to znaczy, że nie można zrezygnować z żadnego środka perswazyjnego – o ile rokuje powodzenie. Co tu ukrywać; nakaz miłowania nieprzyjaciół to nie żarty. „I nie miłować ciężko, i miłować”.