Poziom polskiego dziennikarstwa z roku na rok spada. Sądzę, że składają się na to trzy podstawowe przyczyny: po pierwsze, bezpieczniackie watahy, zwane „tajnymi służbami”, w trosce o zapewnienie sobie lepszego dostępu do żerowiska i efektywniejszego dojenia Rzeczypospolitej, w coraz większym stopniu nasycają środowisko dziennikarskie agenturą.
W rezultacie tzw. niezależne media głównego nurtu o niczym już nie informują, tylko uprawiają nachalną propagandę, próbując podjudzać opinię publiczną albo za czymś, albo przeciwko czemuś, co akurat pasuje lub nie pasuje konkretnej watasze. Po drugie, spora część dziennikarzy niebędących agentami bezpieczniackich watah nie uprawia żadnego dziennikarstwa, tylko polityczną agitację albo na rzecz partii, która ich wynajęła, albo na rzecz biurokracji, która też potrafi się odwdzięczyć.
Wreszcie rozwój życia towarzyskiego powoduje, że do środowiska przenika coraz więcej tzw. panienek płci obojga. W panienkach tych protektorzy cenią zalety raczej odległe od intelektualnych, toteż z ostrożności starają się one dostrajać do opinii i poglądów głównego nurtu, a te – chociaż dyktowane są albo przez oficerów prowadzących, albo przez Umiłowanych Przywódców, którzy –nawiasem mówiąc – też bywają „pod władzą postawieni”, albo biurokrację – specjalnie się między sobą nie różnią.
W rezultacie, chociaż formalnie rozkwita pluralizm i sto kwiatów, to naprawdę panuje świadoma dyscyplina, jak za pierwszej komuny. Widać to choćby po publikacjach na temat kryzysu spowodowanego rozwojem sytuacji wokół Ukrainy, po udanym zamachu stanu w tym kraju.
Już nie o to chodzi, że obiektywizmu nie ma w nich nawet na lekarstwo, ale – co szczególnie doskwiera mi w Australii – nawet niepodobna się dowiedzieć, czy, dajmy na to, Majdan – cokolwiek miałoby to znaczyć – nadal istnieje w Kijowie, zapewniając polityczną osłonę panu Turczynowowi i panu Jaceniukowi, czy przeciwnie – wszyscy porozjeżdżali się do domów, by schować w bezpiecznym miejscu wynagrodzenie pobrane za płomienną obronę demokracji.
O tym nigdzie ani słowa, a przecież z punktu widzenia rozwoju sytuacji na Ukrainie byłoby chyba istotne wskazanie, gdzie znajduje się punkt ciężkości władzy, czy na Majdanie, czy ponownie w bezpiece, czy też w rękach zainteresowanych ambasadorów.
Podobnie wygląda ocena postępowania Rosji. Tylko patrzeć, jak znowu pojawią się opinie, że ruska armia ma czołgi z tektury, którą bez trudu może przebić na wylot nasza bohaterska lanca. Jest to tym bardziej prawdopodobne, że w momencie, gdy prezydent Komorowski i premier Tusk oczekują, by minister Sikorski złożył wniosek o zwołanie Rady Północnoatlantyckiej, pan minister Sikorski opowiada, że polski ambasador przy NATO nad tym „pracuje”.
W normalnej sytuacji Radek Sikorski byłby już „Zdradkiem” i to zaraz po zaskakującej deklaracji, że „federacja”, jako nowa formuła funkcjonowania Unii Europejskiej, „nie wywołuje w nim strachu” –ale po pierwsze – nasz nieszczęśliwy kraj nie jest przecież normalny, a po drugie – nasz „Szpak” najwidoczniej musiał w którymś momencie jednym susem przeskoczyć na jasną stronę Mocy, przed którą każde kolano się zgina niczym dziób pingwina.
Mniejsza jednak o niego, bo ważniejsze jest przecież, co z tego będzie miała Polska. Właśnie na łamach „Newsweeka” pan red. Kalukin nie może nachwalić się pana ministra Sikorskiego, że „podjął realną grę polityczną o znaczeniu strategicznym dla kontynentu”. Nie mówi tego wyłącznie od siebie, bo najwyraźniej inspirował go zachwyt głównego cadyka III Rzeczypospolitej, pana Aleksandra Smolara, który uważa, że jest to „konsekracja europejskiej roli Polski”.
Warto w związku z tym przypomnieć trzy rzeczy: po pierwsze – że jednocześnie z tą „konsekracją” brytyjska Izba Lordów zażądała od Polski spełnienia żydowskich roszczeń finansowych, po drugie – że ostatnim polskim ministrem spraw zagranicznych, co to „podjął realną grę polityczną o znaczeniu strategicznym dla kontynentu”, był Józef Beck, no i po trzecie –jak się to dla Polski skończyło.