„Człowiek poczęty jest w grzechu, zrodzon w nieprawości, a życie jego upływa od odoru pieluch do smrodu całunu” – takim z lekka archaizowanym językiem gubernator Will Stark przekonywał dziennikarza Jacka Burdena do poszukiwania haków na cieszącego się kryształową opinią sędziego Irvinga, a na koniec postawił kropkę nad i, mówiąc: zawsze coś jest. Tak to przedstawia Robert Penn Warren w powieści „Gubernator”, znakomitej książce o władzy, znacznie lepszej od knotów produkowanych przez rozmaitych politologów.
III Rzeczpospolita liczy sobie zaledwie 25. rok, więc nie ma mowy o żadnej starej tradycji. W tej sytuacji można by podpierać się legendą założycielską, ale jaka tam znowu legenda, kiedy wiadomo, że aktem założycielskim III Rzeczypospolitej była siuchta sprokurowana w Magdalence przez generała Czesława Kiszczaka z gronem osób zaufanych? Na żadne legendy miejsca tu nie ma, bo przezorny generał Kiszczak nakazał zarejestrować wszystkie „czyny i rozmowy”, na wypadek gdyby ktoś chciał się później migać. Przypuszczam, że ta okoliczność sprawiła, że nominacja generała Kiszczaka na „człowieka honoru”, jakiej w swoim czasie dokonał pan redaktor Adam Michnik, tak naprawdę miała charakter podszytego niepokojem pytania: generale Kiszczak, czy jest pan człowiekiem honoru? Wprawdzie wynalezienie uniwersalnej formuły „bez swojej wiedzy i zgody” nieco ratuje sytuację, ale w żadnym razie nie wystarcza na legendę, nie tylko złotą, ale nawet pozłacaną. Z drugiej jednak strony, jakże tu funkcjonować bez legendy, niechby nawet pozłacanej? Bez legendy funkcjonować niepodobna, toteż na przykład za pierwszej komuny próbowano lansować legendę a to Mariana Buczka, a to generała Karola Świerczewskiego „Waltera”, jednak bezskutecznie, bo komuchom nikt nie chciał wierzyć, nawet kiedy mówili prawdę, na przykład o polskim pochodzeniu marszałka Konstantego Rokossowskiego. Tymczasem była to najprawdziwsza prawda; jego siostra Helena aż do Powstania mieszkała w Warszawie jako gospodyni księdza Stanisława Trzeciaka. Jak pisał Boy-Żeleński: „Darmo, co raz człek straci, tego nie odzyszcze” – a specjalnie dotyczy to wiarygodności. Antoni Słonimski za komuny odnotował rozmowę z pewnym chłopcem, który opowiadał, jak nauczycielka w szkole mówiła, że Fenicjanie robili szkło z piasku: „To nie jej wina, ona tak musi, bo inaczej wylaliby ją z posady” – wyjaśniał młody, ale już znający życie chłopiec. Cóż dopiero teraz, kiedy w naszym państwie prawnym panuje taka jurydyczna atmosfera, że kiedy w szkole nauczyciel twierdzi, że dwa plus dwa równa się cztery, to sceptyczni uczniowie pytają, czy ma na to świadków. Jednak nawet w tak skrajnie niesprzyjających warunkach jakieś legendy muszą być, toteż środowiska założycieli III RP w desperacji próbowały krzątać się nawet wokół legendy Lecha Wałęsy, ale chyba dały za wygraną, bo cóż z tego, że dzwon głośny? W tej sytuacji mamy oto kolejną próbę budowania legendy znanego z tzw. postawy służebnej Tadeusza Mazowieckiego, „pierwszego niekomunistycznego premiera”. Z udziałem pana prezydenta Komorowskiego organizowane są uroczyste celebry z okazji 25. rocznicy utworzenia rządu pod kierownictwem Tadeusza Mazowieckiego, który najpierw zatrudnił Bronisława Komorowskiego u siebie w charakterze wiceministra obrony narodowej, a potem, kiedy sytuacja się odwróciła, prezydent Komorowski zatrudnił Tadeusza Mazowieckiego w charakterze swojego doradcy. Już ta okoliczność stanowiłaby dostateczny powód lansowania Tadeusza Mazowieckiego jako postaci legendarnej, ale jest jeszcze inna, ważniejsza przyczyna. Oto od ponad 4 lat lansowana jest legenda prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Kulminacją jego kariery była tragiczna śmierć w katastrofie smoleńskiej i od tego czasu jest on wykorzystywany w charakterze bojowego sztandaru, wokół którego skupia się polityczny obóz. Polityka zaś wymaga symetrii, toteż obóz przeciwny musi lansować kontrlegendę.