Pamięć o odzyskaniu przez Polskę niepodległości przypomina nam także to, że ją wpierw utraciliśmy. Nauczeni tym gorzkim doświadczeniem powinniśmy w sposób szczególny przykładać się do rozumienia dróg utraty niepodległości. W jaki sposób państwa, narody i poszczególni ludzie tracą niepodległość?
Opowiada się nam najczęściej, że utrata niepodległości, czyli zejście na pozycję niejako niewolniczą wobec innych, to skutek działania zewnętrznych przyczyn, niezależnych od człowieka, czyli jakiegoś fatum, dziejowej konieczności lub biologicznych warunków. Było zatem kiedyś np. wielkie i potężne Cesarstwo Rzymskie, ale rozmaici barbarzyńcy pokonali najpierw jego część zachodnią, a później wschodnią. Zazwyczaj podawane wyjaśnienia tej klęski Rzymu wskazują na jego militarne słabości i cywilizacyjne sprzeczności. Zwycięzcy mieli przewagę sił wojennych, a Rzym w dodatku wykarmił swoich wrogów. Innych, głębszych przyczyn się nie szuka, a nawet wyśmiewa się tych, którzy próbują identyfikować tzw. moralne przyczyny wydarzeń historycznych. Tymczasem zgodnie z odnotowanym przez historyków faktem była gwałtowna depopulacja Imperium Romanum. Ostrzegał przed nią w Senacie już cezar August, bo obywatele Rzymu tworzyli wrażenie oczekujących, że to z nieba spadną obrońcy państwa i twórcy jego potęgi ekonomicznej, militarnej i cywilizacyjnej. Całkiem tak samo myśli się i u nas, uwzględniając w tych oczekiwaniach także obietnice byłego premiera, aktualnie uczącego się języka angielskiego, aby rodakom uchylić unijnego nieba. Mieliśmy nawet pasterzy zachęcających naszą młodzież do niezajmowania się Ojczyzną, ale ewangelizowania zachodniej Europy, czego jednak nie sposób dokonać na odległość, tylko trzeba z kraju emigrować. Milczano w obliczu tego wyganiania z Polski samego skarbu Narodu, jakby tutaj nie był potrzebny.
A jak to było kiedyś z potężną Rzeczpospolitą? Dlaczego udało się pozbawić nas niepodległości w XVIII wieku? Jeszcze nie brakowało u nas młodych ludzi, ale zaczęło brakować sprzyjających warunków do ich moralnego rozwoju, bo w ruinę zaczął popadać rodzinny dom. Papież Pius IX twierdził, że jednym z trzech grzechów naszych przodków, prowadzących do odebrania nam niepodległości, była szerząca się wśród Polaków plaga rozwodów, czyli słabość miłości małżeńskiej. Dzisiaj nieraz wątpi się w to, że ta słabość miałaby obalać trony, przesuwać granice państw i nakładać kajdany. O takim zwątpieniu usłyszeliśmy ostatnio z obrad samego synodu biskupów. Okazało się, że nawet niektórzy pasterze mają problemy z rozumieniem nierozerwalności małżeństwa. Tłumaczono niekiedy, że to było rozważanie tylko rozmaitych możliwości, wypływające ze szczerej i głębokiej troski o dobro błądzących owieczek, ale tak naprawdę to wszyscy pragniemy dobra i świętości małżonków. Niewątpliwe mogą być jedynie takie deklaracje, ale „witanie w Kościele” sodomitów i cudzołożników świadczy niewątpliwie także o innych pragnieniach.
Całe to zamieszanie pogłębiły medialne relacje, tworzące wrażenie, że nierozerwalność małżeństwa to tylko wewnętrzny problem katolickiej wspólnoty i wyłącznie katolicy powinni stawiać sobie takie wymagania. Reszta świata pewnie odetchnęła z ulgą, że nie musi poddawać się takim wymaganiom jak katolicy, jawiący się w ten sposób jako „nieprzyjaciele rodzaju ludzkiego”, jak już mniemali poganie w starożytnym Rzymie. Ale wtedy te oszczerstwa szerzyli wrogowie chrześcijaństwa, a dzisiaj robią to bezwiednie nieraz sami chrześcijanie, zapominając o tym, że małżeństwo to instytucja tzw. naturalna, czyli wyrastająca z natury człowieka, korespondująca z kondycją bytową człowieka jako istoty rozumnej, wolnej, cielesnej i komunijnej. Również wymaganie nierozerwalności małżeństwa jest wymogiem natury osoby ludzkiej, czyli zobowiązuje każdego człowieka, a nie tylko katolików.
Nasza niepodległość już jest zagrożona, jeżeli nie strzeżemy tej filozoficznej prawdy o małżeństwie, a zarazem prawdy o chrześcijaństwie jako religii bezwarunkowo szanującej rozumność człowieka i nigdy nienarzucającej mu irracjonalnych wymagań.