Od 25 lat jedną z najważniejszych doktryn polskiej polityki zagranicznej było sprzyjanie niepodległej Ukrainie i wspieranie jej. Po ponad 45 latach sowieckiej okupacji Polsce potrzebny był sąsiad, który wypełniałby przestrzeń pomiędzy odradzającą się Polską i upadłym ZSRS, a potem Rosją. Państwami będącymi co prawda w stanie rozkładu, ale zawsze stanowiącymi zagrożenie dla Polski.
Warto podkreślić, że bez wolnej Ukrainy nie ma bezpiecznej Polski. To paradygmat polskiej dyplomacji, który znajdował zrozumienie i poparcie we wszystkich liczących się środowiskach politycznych po 1989 r. w Polsce. Jednak żeby zrozumieć powagę sytuacji, trzeba zwrócić też uwagę na rosyjski punkt widzenia. Bez Ukrainy nie ma szans na odrodzenie się rosyjskiego imperium. Wolna Ukraina po upadku Związku Sowieckiego miała być zaprzeczeniem Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Rad – marionetkowego państwa, któremu Sowieci pozwolili nawet na międzynarodową podmiotowość, w rzeczywistości jednak ograniczającą się jedynie do przekazania pełnomocnictwa rządowi w Moskwie.
W znacznej mierze to się udało. Nawet jeśli Ukraina przeżywała różne kryzysy w swoim istnieniu od 1991 roku, nawet jeśli wpływy rosyjskie były ogromne, to jednak było to państwo suwerenne i przez to znaczące w polskim systemie bezpieczeństwa. Owa suwerenność była wynikiem słabości Rosji. Wspólnym mianownikiem polityki bezpieczeństwa Polski i Ukrainy jest zasada: im silniejsza Rosja, tym większe potencjalne zagrożenie dla naszej państwowości. Ten czas słabości Rosji po 1991 roku dała nam historia, aby się przygotować i wzmocnić na wypadek czasu próby. To, że on nadejdzie, było pewne.
Teraz jest czas sprawdzianu dla Ukrainy. Wiemy już, że go bez pomocy międzynarodowej nie zda. Jest też pewne, że i Polska w znacznie większym stopniu niż obecnie będzie musiała stanąć w obronie swojej suwerenności. To jedynie kwestia czasu. Oczywiście słusznie prezydent cytuje: „Chcesz mieć pokój, szykuj się do wojny”. Ale czy szykował się do wojny, gdy był ministrem obrony narodowej? Czy szykował się do wojny, gdy był marszałkiem Sejmu albo tymczasowo wykonującym obowiązki prezydenta RP lub po objęciu urzędu głowy państwa? Wiemy, że nie. Dziś każdy może o tym pisać i mówić. Przed laty wyśmiewano tych, którzy martwili się o przyszłe bezpieczeństwo Polski.
Obecna deklaracja o szykowaniu się do wojny jest pusta. Co robi aparat samorządowy, aby przygotować społeczeństwo na wypadek konfliktu zbrojnego? Nic. Wiadomo, że dochodzi do wymaganych ustawowo spotkań przedstawicieli sztabów kryzysowych. Przygotowania wymaga jednak społeczeństwo. Polacy wraz z nadejściem dobrobytu i poczucia bezpieczeństwa przestali przygotowywać się do organizowania obrony cywilnej. A teraz jest to właśnie potrzebne. Rezerwa wojskowa, sanitariusze, punkty zbiórek, miejsca bezpieczeństwa. To wszystko musi być gotowe teraz. Gdy czołgi przemieszczą się z granicy Ukrainy do granic Polski, będzie za późno. Gdy „przypadkiem” prowokacyjnie ostrzelany zostanie jakiś dom lub transport cywilów, będzie za późno. Będzie to najważniejsze zadanie samorządu od następnej kadencji, po listopadowych wyborach. To jest troska o bezpieczeństwo Polski, czyli nas samych.
Ten paradygmat polskiej polityki zagranicznej, jakim było umacnianie suwerennej Ukrainy, aby podtrzymać bezpieczeństwo Polski, właśnie się załamał. Tracimy Ukrainę. Zatem załamuje się tym samym jeden z filarów bezpieczeństwa Polski. W mojej opinii, jest to czas na wprowadzanie planu B. Na szczeblu centralnym i samorządowym. Jest jeszcze czas, by go zorganizować. Samorząd nie podjął dotąd żadnych działań. Dlaczego tak się nie dzieje? Być może jest to znak, że działania administracji centralnej pozostały jedynie na płaszczyźnie deklaracji.