Wybór Donalda Tuska na Donalda Tuska. Tak w skrócie można określić to, co przydarzyło się premierowi RP. Funkcja przewodniczącego Rady Europejskiej w swym założeniu ma być właśnie obsadzana przez ludzi o profilu psychologicznym Donalda Tuska. Pierwotnie miało być to stanowisko prezydenta Unii Europejskiej, ale było to w czasach, gdy traktat lizboński miał być konstytucją europejską. Ponieważ jednak koncern mocarstw nie zdecydował się przekazać władzy nad Wspólnotą w ręce stosunkowo niezależnej osoby, więc rządzą nią sami przy pomocy marionetek nazywanych przewodniczącym Komisji Europejskiej i przewodniczącym Rady Europejskiej. Dlatego premier Belgii (11 mln mieszkańców) Herman Van Rompuy został pierwszym przewodniczącym, a reprezentujący Luksembug (0,5 mln mieszkańców) Jean-Claude Juncker był także w ostatnich miesiącach poważnym kandydatem na to stanowisko.
Nie jest to jednak stanowisko bez znaczenia. Donald Tusk będzie przewodniczył spotkaniom wszystkich europejskich przywódców. Nie oznacza to, że będzie za nich podejmował decyzje, ale pilnował spraw, które mają stanąć na posiedzeniach. Niejednokrotnie w historii Polski przekonywaliśmy się, jak ważne jest dopilnowanie, by Polska sprawa nie została pominięta w międzynarodowych gremiach. Na czele z konferencją w Wersalu, gdzie sprawy Polski pilnował prezydent Stanów Zjednoczonych Woodrow Wilson. Przewodnictwo Radzie Europejskiej może być ważnym stanowiskiem dla Polski. Gdyby rozważać to w kontekście rosyjskiej agresji, może to być ekstremalnie ważne stanowisko, przy wszystkich jego instytucjonalnych słabościach. Jednak Donald Tusk nie jedzie do Brukseli pilnować polskich interesów. Gdyby tak było, nie byłby wybierany jedynie w wyniku porozumienia pomiędzy największymi europejskimi mocarstwami.
Oddzielnym tematem wartym dyskusji jest sposób wyboru przewodniczącego Rady. W Unii Europejskiej, instytucji, która mieni się najbardziej demokratycznym tworem na świecie, jej przewodniczący jest wybierany w tajnym porozumieniu, w wąskiej grupie przywódców. To samo dotyczy przewodniczącego Komisji Europejskiej i jej komisarzy, czyli rządu i ministrów UE. Nie jest to procedura demokratyczna. I pomimo że członków rządów narodowych także wybiera się w tajnych negocjacjach i nie muszą być wyłonieni w bezpośrednich wyborach, to jednak wybiera ich przewodniczący partii, która wygrała wybory (prawdopodobny przyszły premier), a zatem ktoś, na kogo mamy wpływ. Czy jednak mamy wpływ na to, kogo będą forsować na przewodniczącego Rady Europejskiej Angela Merkel, David Cameron czy François Hollande? Nie. W Unii Europejskiej demokracja jest fasadowa, bo wybór kierownictwa struktur przez obywateli nie odbywa się wcale. Nigdy Merkel, Cameron czy Hollande nie zgodziliby się, aby wzmocnić i uniezależnić przewodniczącego Rady Europejskiej mandatem społecznym, jakim jest wybór przez społeczeństwa Europy. Dlatego potrzebują ludzi o profilach psychologicznych Tuska, Van Rompuya czy Barroso. Znamienne, że to, co powiedział Nigel Farrage w 2010 roku, tuż po wyborze Van Rompuya: „Wygląda na to, że czuje pan wstręt do koncepcji istnienia państw narodowych”, można by zarzucić Donaldowi Tuskowi, który mówił, że „Polska to nienormalność”.
Zawsze zabraknie miejsca, by opisać, jak słabym tworem politycznym jest Unia Europejska. Wielkie słowa jej przewodniczących są przez wiatr bieżącej polityki z łatwością rozdmuchiwane. Są to lekkie i puste słowa. Koncepcja kompromisu personalnego przynosi Unii Europejskiej wstyd. Bo obok Polaka, który według niektórych ma być symbolem brukselskiego oporu wobec agresywnej Rosji, stawia się włoską komunistkę, która jest tam, gdzie jest, bo podoba się Władimirowi Putinowi.