W Genewie rozmowy z „szóstką”, a w kraju szykuje się rewolucja
Może nie na miarę tej z 1979 r., ale o wymiarze technologicznym. A wszystko przez nowego prezydenta, Hasana Rouhaniego który tweetuje. Obywatele Iranu zaczęli się głośno żalić, że prezydent może ćwierkać, a oni ciągle mają ograniczony dostęp do amerykańskich wytworów z serii social network.
I prawidłowo. Przykład idzie z góry. Irańskie ministerstwo ds. komunikacji informacji i technologii ogłosiło, że rozważa możliwość zakończenia ograniczeń w dostępie do serwisów społecznościowych w kraju. Ministerstwo wydało oświadczenie, że specjalna komisja blokująca strony internetowe, takie jak Facebook czy Twitter wkrótce ogłosi swoją decyzję. Nadzieje ożyły, ale minister szybko zdementował swoje własne oświadczenie, uznając, że został źle zrozumiany.
Kto wie, czy irańskie władze nie popełniły tym samym wielkiego błędu, bo najgorsze to uciskanym masom coś obiecać, zrobić nadzieję, a potem zwodzić i z obietnic się wycofać. Iranu nie stać na ponowne zamieszki. Ostatnie rozruchy, nazywane zieloną rewolucją miały miejsce w czerwcu 2009 r. po wyborach prezydenckich, w których zwyciężył Mahmud Ahmadineżad. Wówczas przegrana opozycja zarzuciła zwycięzcy sfałszowanie wyników głosowania i w proteście wyszła na ulice miast. Jednak z internautami, blogerami i youtuberami nie wolno zadzierać.
Przypomnę w tym miejscu, że dostęp do Facebooka i Twittera w Iranie jest zablokowany przez reżim. Irańscy internauci i blogerzy mogą uzyskać do nich dostęp za pośrednictwem specjalnego pełnomocnika. Ich aktywność jest potem wprawdzie kontrolowana, szpiegowana, inwigilowana, ale radość z dostępu jak nowoczesne opium dla ludu uwzniośla.
Korzystanie z tych dóbr technologicznych przez irańskiego prezydenta, ale także przez innych członków jego gabinetu dało impuls do dyskusji i wywołało pytanie, „dlaczego oni mogą, a my nie?”
Prezydent Rouhani, choć jest duchownym muzułmańskim, reprezentującym surowe gremium Rady Rewolucyjnej, wydaje się być dość dobrze wyszkolony z korzystania z nowoczesnych technologii, z piekła rodem, czyli z Zachodu. Oprócz wspomnianej, że użyję w tym miejscu niepopularnego w Polsce słowa, platformy – Twitter.com, rozmawiał też ostatnio przez telefon z amerykańskim prezydentem Barakiem Husseinem Obamą, jak szyita z byłym sunnitą, czyli prawie po przyjacielsku. Jeśli tak dalej pójdzie, to w Genewie irańscy negocjatorzy ograją wszystkich za pomocą, zapowiadanej przez media zachodnie projekcją multimedialną odpaloną z Power Pointa.
W ogóle to rozmowa telefoniczna między amerykańskim a irańskim prezydentem przeszła do historii, jest bowiem pierwszym, od lat kontaktem bezpośrednim dwóch przywódców wrogich sobie bloków (Iran nazywa USA – wielkim szatanem, USA nazywa Iran państwem osi zła), ale na Bliskim Wschodzie za zwycięzcę tego pojedynku uznano władcę Persji.
I tak zupełnie na marginesie. Trzeba przyznać, że Barak Obama nie ma ostatnio szczęścia. Wykiwany przez Putina (dzięki czemu prezydent Rosji zabłysnął na międzynarodowych salonach politycznych jako gwiazda i silny gracz – mam na myśli sprawę Syrii), potem ograny przez Rowhaniego (i tu znów Amerykanin kenijskiego pochodzenia oddał słabszemu graczowi pole, w poszerzaniu, przez tego ostatniego - obszaru walki), a na dodatek, w swoim kraju pobytu (po Indonezji) jest szantażowany przez opozycję. Republikanie kpią sobie z niego w żywe oczy, nie dziwne więc, że Obama będzie szukać ofiary, na jakiej może się odegrać.
Nie będzie to jednak na pewno prezydent Polski, bo kolejnej obrazy swojej żony, Obama by już nie zniósł i musiałby się zachować wreszcie po męsku. Jak przystało na dzielnego trockistę.