Przemarsz "legionów" ateistów
Przeszli się po stolicy, wyszli na ulicę tak zwani niewierzący. Ponad dwieście osób! To istne zwycięstwo. Porażające zwycięstwo propagandy tak zwanych racjonalistów. Jeśli ta potężna masa zacznie oglądać nowo powstałą telewizję dla ateistów, to sukces komercyjny przekroczy wszelkie oczekiwania.
Dorośli ludzie poprzebierali się, powygłupiali i rozeszli. Profesor Hartman też się przebrał. Z filmików umieszczanych tu i tam wynika, że impreza miała charakter wygłupów osiągających poziom jasełek w SPATIF-ie. Zabrakło tylko Nergala, który za diabełka mógł robić, oraz dwóch nagich mieczy (jeden był...).
Pokazali, że są, powypisywali to i owo na transparentach, pomachali balonikami i się rozeszli. Demokracja i wolność na to pozwalają. Na ideologiczny piknik.
Akcja, jak ta w Warszawie wywołuje zdumienie ludzi myślących zdroworozsądkowo. Manifa ateistów wypływa albo ze strachu egzystencjalnego niewierzących aktywistów, czyli uświadomienia sobie przez nich, na serio kierkegaardowskiej - choroby na śmierć, albo z zazdrości ludziom wierzącym, albo też z frustracji, że się należy do mniejszości…
Według mnie może być to też przejaw wyrażenia poważnych wątpliwości na temat swej niewiary, jak również konsekwencja wiary w Boga, ot taki paradoks egzystencjalny rzekomych ateistów, którzy ateistami wcale nie są. To swoisty krzyk: "POMOCY!".
Jest taka anegdotka, stara jak świat, czyli stara jak założone przez komunistów polskich Stowarzyszenia Ateistów i Wolnomyślicieli (SAiW):
Na jedno z zebrań SAiW-u przybył nowy członek, który przez cały czas trwania spotkania z uwagą przysłuchiwał się żarliwej dyskusji. Zebrani, co rusz przekonywali się nawzajem, że Bóg nie istnieje, ile to już zdobyto dowodów na odrzucenie tej słabej hipotezy, przekrzykiwali się tak z zawziętością przez trzy długie godziny. Kiedy już im zaschło w gardłach, zadyszeli się, zamilkli i rozejrzeli się po sali, wówczas dostrzegli tego nowego.
Zwrócili się więc do niego z pytaniem, czy zainteresowało go ich spotkanie i czy zapisze się, w związku z tym, do Stowarzyszenia Ateistów i Wolnomyślicieli.
Mężczyzna odchrząknął, uśmiechnął się i powiedział nieco onieśmielony:
„Ja? Och nie, przepraszam, i dziękuję za propozycję, ale ja jestem ateistą”.
Prawdziwy ateista, naprawdę prawdziwy ateista, nigdy na ulicę nie wyjdzie, żeby oznajmiać wszem i wobec, że ateistą jest.
Nie interesuje go uczestnictwo w happeningach, nie potrzebuje terapii grupowej z balonikami. Takie manifestacje traktuje jako wyraz słabości, a z takimi „przemarszami” nie utożsamia się i nie ma potrzeby pokazywać się społeczeństwu, czyli manifestować swojej niewiary, bo to absurd i nonsens.
Nie potrzebuje też obliczać, ilu to nas jest (dwustu czy trzystu)? Bo jeśli Boga nie ma, to po co ma manifestować, po co ma się fatygować na ulicę, skoro On nie istnieje?
Dlatego wspomniania grupka ateistami nie była. Natomiast trzeba przyznać, że na pewno była antyklerykałami.
Jednak tu też wyziera absurd i niekonsekwencja.
Aktywiści z tej branży zaprzeczają swoim własnym założeniom i hasłom. To właśnie oni najgłośniej krzyczą, żeby wiara, religia były sprawą prywatną, aby Kościół zamknąć w świątyni, a wierzących w domach prywatnych.
A tu proszę, sami wychodzą ze swoją „filozofią niewiary” na zewnątrz, by ją głosić. Zatem jak to jest?
Jedni mogą, inni nie?