Stara Chinka w Pekinie siedziała na kamieniu z jeszcze starszym akordeonem i grała... łowicką „Kukułeczkę”...
1. Jestem w Pekinie, ponownie, po kilkunastu latach.
Wtedy, przed laty, zobaczyłem niewiele zza ciemnych szyb służbowej limuzyny. Teraz, jako indywidualny turysta, mogę zobaczyć znacznie więcej.
2. Pekin urósł, zwłaszcza wzwyż. Gdzie nie spojrzeć, las wieżowców, górujących nad starymi blokowiskami z czasów Mao.
Chińczycy w Pekinie tez urośli, zwłaszcza wszerz. Kilkanaście lat temu nie widziałem ani jednego grubawego Chińczyka, a teraz widzę takich sporo. Fast foody już robią swoje, na przydziałowej misce ryżu trudniej było utyć...
3. Chińczycy w Pekinie przesiedli się z rowerów na samochody. Kiedyś na milion Chińczyków przypadało tu milion rowerów, dziś rowerem porusza się może co trzydziesty Chińczyk, a większość jeździ samochodami albo przelewa się ulicami pieszo. Mimo ogromnego ruchu miasto się jednak nie korkuje. Tu są co najmniej cztery obwodnice, okalające coraz szersze połacie miasta, oprócz tego jest główna obwodnica dokoła całej aglomeracji. W Warszawie nie doczekamy tego i za dziesięć kadencji HGW.
4. Pekin głównie dla Chińczyków! Chińczycy zwiedzają Chiny! Chińczycy jadą do Pekinu na wycieczki – milionami, dziesiątkami, setkami milionów. Dziatwa szkolna, studenci, żołnierze, emeryci – kto żyw, ten jedzie na wycieczkę do stolicy, choćby po to, żeby zobaczyć Pekin i umrzeć. Na chińskim murze, w Zakazanym Mieście, w Centrum Olimpijskim, w Świątyni Nieba, w letnim pałacu cesarskim – wszędzie nieprzebrane tłumy Chińczyków. Turysta zagraniczny może jeden na tysiąc.
No cóż, Chińczyków jest miliard trzysta milionów, a stolica jedna. Kiedyś Chińczyk z prowincji nie miał prawa ani pieniędzy, żeby jechać na wycieczkę do Pekinu, a dziś wszyscy maja prawo, a jakieś trzysta milionów ma również i pieniądze. Więc jadą, jadą, jadą.... idą... idą... idą...
W zakazanym Mieście jest mniej więcej tak, jakby trzysta milionów Polaków nagle zapragnęło zwiedzić Zamek Królewski...
5. Jest coś niezwykłego w tych tłumach. Są ogromne, ale nie dzikie. Ludzie idą spokojnie, nikt się na nikogo nie pcha, nikt nikogo nie potrąca, nikt się nikim nie kłóci... no ale jak tu się kłócić, maszerując z Placu Niebiańskiego Spokoju do Pałacu Najwyższej Harmonii?
Choć pamiętam, ze na placu spokój nie zawsze był niebiański...
Organizacja też sprawna, trzysta kas biletowych sprawnie sprzedaje bilety, czeka się góra trzy minuty, wszędzie mapy, przewodnicy dostępni na każde skinienie.
U nas w Wilanowie z biletami taki problem, że nawet pani prezydent musiała na gapę wchodzić...
6. Na ulicach, może nie niebiański, ale też spokój. Kierowcy grzeczni, nieagresywni, zielone światło świeci się długo, elektroniczny licznik pokazuje czas do końca świateł. W centrum ludzie maszerują przez ulicę nawet na czerwonym świetle, kierowcy delikatnie ich przepuszczają. Pieszy Chińczyk doświadcza w Pekinie zdecydowanie więcej szacunku niż pieszy Polak w Warszawie. W Pekinie trzeba tylko uważać na czarne samochody z przyciemnionymi szybami, te może nie prują jakoś bardzo niebezpiecznie, ale jednak pchają się tak, żeby nikogo nie przepuścić, bo to byłby dyshonor dla kierowcy.
7. Chińczycy w Pekinie wyszli z hutongów i chyba nie bezboleśnie. Hutongi to takie małe uliczki, gdzie w straszliwej ciasnocie żyło większość mieszkańców Pekinu. Czwarty hutong na lewo - tak się do niedawna wskazywało drogę w Pekinie. Jeszcze kilkanaście lat temu było tych hutongów siedem tysięcy, dziś zostało mniej niż tysiąc, resztę skasowały buldożery pod centrum olimpijskie, pod nowe dzielnice biurowe i mieszkaniowe. Tych ludzi przeniesiono gdzieś do bloków, a że niejeden nigdy nosa w życiu poza swój hutong nie wyścibił, to traumy i dramaty musiały być tutaj wielkie.
Ale co ja tu o Pekinie opowiadam - na warszawskiej Pradze, albo na łódzkich Bałutach do dziś można znaleźć takie hutongi i prędzej te chińskie do reszty znikną, niż te nasze.
8. W Pekinie, w tym mrowisku ludzkim, jest bezpiecznie, żeby dostać w pysk, trzeba się prosić. Na portfel trzeba uważać tylko w zakazanym mieście, gdzie trafiają się podobno zakazane typy, natomiast w hutongach ponoć już nie. Zwiedziłem jeden taki hutong, między Wieżą Bębnów i Wieżą Dzwonów. Zobaczyłem trochę chińskiej biedy, ale pomieszanej już z oznakami nowobogactwa. Ciasne podwóreczka, ciasne, zwarte domeczki, tu i ówdzie bijący w nozdrza smrodek, ale na schodkach tych biednych domków siedzą dzieciaki z laptopami, ryksze są już przeważnie motorowe, a widok hondy albo volvo w hutongu to nic nadzwyczajnego, stoi przed co drugą chałupiną.
9. Chińczycy handlują, ale nie namolnie, lecz inteligentnie. Zwiedza się chiński mur, potem przewodniczka grzecznie zaprasza do bardzo ciekawej fabryczki mosiężnych waz. W warsztatach ogląda się pracujących w skupieniu trzech robotników, jeden coś kuje, drugi wypala, trzeci maluje. Koronkowa, ręczna robota. A potem prowadzą człowieka do wielkiego sklepu z tysiącami takich waz i kupuj tę ręczną robotę, wytłoczoną i pomalowaną w tym przydomowym warsztacie. Mam podejrzenie, że te wazy w sklepie nie są z warsztatu, tylko z taśmy, ale propaganda robi swoje. Kupuję wazę, a jakże.
A potem prowadzą cię do przydomowej fabryczki jedwabiu, i znów ktoś tam dzierga, ktoś tam dłubie – a potem wielki sklep i tony jedwabiu, niby z tej przydomowej dzierganiny. I znowu kupuj bracie te robótki ręczne!
Do przydomowej fabryczki porcelany już nie pojechałem, odmówiłem...
10. Tak się zadumałem nad tym handlowym zmysłem Chińczyków... Jak Chińczyk zaprasza gości, to żeby im coś sprzedać, jak sam jedzie w gości, to żeby coś sprzedać gospodarzom – tenisówki, laptopy, samochody, albo statki. Wszystko sprzedają i niczego nie kupują, bo wszystko już mają. I dzięki temu daleko zaszli, a zajdą jeszcze dalej.
A my wszystko dzisiaj kupujemy - tenisówki, węgiel, zboże, komputery i pociągi pendolino...
Do sprzedania nam została jeszcze tylko poczta i elektrownia w Bełchatowie...
11. Na kamieniu, przed letnim pałacem cesarskim, siedziała stara Chinka, pamiętająca jeszcze wczesnego Mao-tse-tunga - i grała na jeszcze starszym od niej akordeonie i coś tram sobie przyśpiewywała pod nosem, a wokół niej gromadziła się grupa zasłuchanych ludzi.
Coś znajoma wydała mi się melodia... podchodzę bliżej - i uszom nie wierzę – tak, to nasza polska, mazowiecka, łowicka „Kukułeczka” - ta, co to chłopiec panny szuka, spozira, przezira...i tak dalej, z charakterystycznym „kuku!” i „...o diridi dana ucha!”
Jakby na Placu Zamkowym starsza pani z KGW nagle zaczęła śpiewać pieść chińską, podobnie bym się zdziwił...
Kiedyś słyszałem, że „Kukułeczki” nauczył Chińczyków Sygietyński i że oni pokochali te piosenkę, ale żeby do tego stopnia, że 60 lat ją pamiętają?...
Wzruszyłem się i pod wpływem tego wzruszenia wprowadziłem niepotrzebny zgrzyt w stosunkach polsko-chińskich - wyjąłem garść juanów i chciałem je dać tej starej chińskiej muzykantce. Lecz moja ręka z pieniędzmi zawisła w próżni. Chińczycy pieniędzy do kapelusza nie zbierają.
Zmyliła mnie i to wcale nie Warszawa, lecz Bruksela, bo tam, gdzie się nie ruszę, to mi graja, jak nie „Akropolis adieu” to „oczy czornyje” albo „O sole mio” - i wciąż muszę się opłacać za to granie.
A ta Chinka grała „Kukułeczkę” za darmo, wyłącznie dla swojej i słuchaczy przyjemności...
PS. Ktoś mi tu zaraz zarzuci, że opisuję chińskie plusy, które przesłoniły mi chińskie minusy, bo Tybet, prawa człowieka i te rzeczy. Zapewniam, że nie przesłoniły, tylko coraz trudniej jest mi przejmować się prawami człowieka w Chinach, kiedy czytam, że w Polsce właśnie znowu kogoś zatłukli na komisariacie...